D
|
la Petera wyniki sumów przyszły
zdecydowanie zbyt wcześnie. W przeciwieństwie do większości znajomych,
niespecjalnie śpieszyło mu się do zobaczenia swojej porażki na papierze. Bo o
tym, że poszło mu, delikatnie mówiąc, nie najlepiej, doskonale wiedział.
Oczywiście wkrótce po zakończonych egzaminach Remus zaczął zastanawiać się nad
odpowiedziami, jakich udzielił, a Peter mógł jedynie skląć się za to, że mógł
zapomnieć o tak podstawowych rzeczach jak choćby wygląd wilkołaka. Kiedy więc w
końcu do domu Pettigrewów zawitała szkolna sowa, Peter zamarł w miejscu i przez
długą chwilę po prostu się w nią wpatrywał. W końcu jego matka podeszła do
zwierzęcia i odwiązała mu list od nóżki – wciąż nie przepadała za ptakami, ale
mieszkając tak wiele lat z czarodziejem, w końcu nauczyła się je jako tako
tolerować.
Podczas gdy
Miranda otwierała kopertę, Peter wciąż nie mógł się poruszyć. Przez pół lata
zastanawiał się, jak odpowie na pytania przyjaciół o sumy, jak przyzna się do
tego, że poszło mu znacznie gorzej niż im, jak spojrzy w oczy… Stał i bezradnie
wpatrywał się, jak mama przebiegała wzrokiem dokumenty. Zmarszczyła czoło jak
zawsze, kiedy coś czytała, przebiegała wzrokiem tekst, po czym uśmiechnęła się
wyciągając dłonie, żeby uściskać syna. Peter zrobił kilka kroków w kierunku
mamy spoglądając z ukosa na dokument i zobaczył jeden wybitny oraz dwa powyżej
oczekiwań, po czym zaraz utonął w maminych ramionach.
– Mój kochany
zdolny synek – powiedziała Miranda we włosy Petera, tuląc go do siebie. –
Jestem z ciebie niesamowicie dumna.
Pettigrew
wtulił się w ciepłą szyję matki, uśmiech rozjaśnił mu twarz, a ciężar wreszcie
spadł z serca. Może nie były to najlepsze wyniki w szkole, może nie dorównywały
stopniom przyjaciół, ale cieszyły mamę i znacznie przewyższały oczekiwania
Petera.
Miranda
powiadomiła go, że wieczorem upiecze specjalnie dla niego uwielbiany ostatnimi
czasy tort cytrynowy. Zachęciła, żeby zaprosił kolegów po ich dzisiejszym
wypadzie, a potem szczebiocząc pod nosem wyszła pochwalić się znajomym, jakiego
zdolnego ma syna.
Peter w końcu
mógł odetchnąć. Tego popołudnia miał spotkać się z przyjaciółmi w Błędnym
Rycerzu, a potem planowali zobaczyć „te długie mugolskie zdjęcia”
jak James nazywał filmy,
po czym chcieli udać się na koncert Hobogoblinów razem z Remusem, który
ostatnio ciągle im odmawiał jakichkolwiek wyjść. Miał nadzieję, że przed
wyjściem uda mu się choć na chwilę spotkać z tatą, jednak Hurkley najwyraźniej
znów musiał wyjść wcześniej niż planował. Ostatnimi czasy starszy Pettigrew
rzadko bywał w domu, zwykle pozostawał pogrążony w obowiązkach zawodowych,
mając coraz mniej czasu dla rodziny, stając się gościem we własnym domu. Tym
razem Peter szczególnie odczuł nieobecność taty, bo obiecał mu, że zostanie z
nim tego dnia rano i razem poczekają na sowę, która mogłaby pojawić się na
horyzoncie. Ale dochodziła druga, a Hurkleya wciąż nie było. Peter westchnął,
odwracając głowę od wybijającego godzinę zegara. Wahadło uderzyło kilkakrotnie,
wydzwaniając długie wysokie tony, które rozeszły się szybko w pustym domu.
Peter Pettigrew wstał, zabrał różdżkę i wyszedł, by wezwać Błędnego Rycerza.
Tym razem
powitała go konduktorka o ciemnych włosach i uśmiechniętej twarzy. Peter
pamiętał, że kiedy dwa lata temu jechał do Syriusza, w magicznym autobusie
spotkał dorabiającego podczas wakacji Martina Scotta. Od tamtej pory Martin
zdążył już ukończyć Hogwart, a nawet dostać się do rezerwowego składu jakiejś
drużyny quidditcha. Peter nie przykładał wagi do tego, który to konkretnie
zespół, ale James przez dobre dwa tygodnie piał z zachwytu nad sukcesem
znajomego, powtarzając, że sam również kiedyś obierze podobną drogę.
Obecna
konduktorka, Ashley Jones, na pierwszy rzut oka wydawała się zupełnym
przeciwieństwem Martina. Była raczej niska, drobna o wiecznie roześmianej
twarzy, a na wszystkie uwagi kierowcy o tym, by nieco uważała z magią ze
względu na mugoli, odpowiadała śmiechem. Peter ledwie kojarzył Ashley z
Hogwartu – kiedy byli na pierwszym roku, ona znajdowała się na ostatnim.
Właściwie teraz, kiedy o tym myślał, miał wrażenie, że to wszystko miało
miejsce całe wieku temu, zupełnie jakby sam wtedy był kimś innym. Może
faktycznie coś w tym było? Peter potrząsnął głowę, by opędzić się od myśli i
zapytał Ashley, na którym piętrze może szukać Jamesa.
– A, tego
roztrzepańca? – zapytała Ashley, a kiedy się uśmiechnęła, Peter zobaczył, że w
jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki i poczuł, że się czerwieni. –
Pamiętam go jeszcze z Hogwartu, wciąż ma gniazdo na głowie. Siedzi na trzecim
piętrze razem z Blackiem.
– Syriusz tu
jest? – Peter uniósł wysoko brwi. Zwykle o tej porze Syriusz wciąż przebywał na
Grimmauld Place. Peter poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach na
wspomnienie domu przyjaciela i wizyty, jaką mu kiedyś złożyli razem z Jamesem.
– Tak, chyba
tak ma na imię… – mruknęła Ashley, drapiąc się po policzku. – Ha, pamiętam
ucztę, podczas której dołączył do Gryffindoru. Kiedy Tiara wykrzyknęła nazwę
domu, zapadła grobowa cisza. Każdy spodziewał się Slytherinu, więc nie bardzo
wiedzieliśmy, co powinniśmy zrobić. Aż w końcu Gideon Prewett wstał i zaczął
klaskać. Zawsze wyrywali się do przodu, on i jego brat. Ich starsza siostra nigdy
nie była tak narwana, chociaż w sumie po Hogwarcie chyba jej się odmieniło…
zaraz po szkole wzięła ślub. Przepraszam, zagadałam się. – Poklepała Petera po
ramieniu. – Chyba jestem już tak stara, że zbiera mi się na wspominki. No, w
każdym razie są na trzecim piętrze.
Zadowolony z
chwilowego słowotoku Ashley i tego, że nie zainteresowała się jego wstydliwie
spuszczoną głową, Peter odszedł w kierunku schodów. Ashley Jones zawsze go
peszyła jak wielu innych, czasami nawet zastanawiał się, czy ona naprawdę nie zdaje
sobie z tego sprawy czy może raczej robi to specjalnie. Będąc na półpiętrze,
jakby w odpowiedzi na swoje myśli, Peter usłyszał:
– Czerwienisz
się jak dorodne jabłko, Pettigrew.
Gdy w końcu
Peter doczłapał na trzecie piętro, poczuł, że robi mu się przejmująco duszno.
Wokół niemal wszystkie miejsca były zajęte, jak zwykle w środku dnia w sezonie
wakacyjnym. Okna pootwierano na oścież, tworząc lodowaty przeciąg, a kolejny
ostry zakręt posłał Petera wprost na kolana siwiejącego czarodzieja. Podnosząc
się i przepraszając raz po raz Peter miał wrażenie, że teraz jest raczej
zielony jak ogórek. Zataczając się w końcu dotarł do siedzących na samym końcu
przedziału przyjaciół.
– O, Peter,
wreszcie jesteś! – wykrzyknął James, wstając. – Co zajęło ci tyle czasu?
– Czemu masz
taką minę? – zainteresował się Syriusz, przypatrując się przyjacielowi.
Bo mam lęk wysokości, ale wy zawsze o tym zapominacie i wchodzicie na samą górę
Błędnego Rycerza? Nigdy nie interesowało was nic poza byciem na szczycie.
– Niedobrze
mi – mruknął Peter, siadając szybko i przymykając oczy.
Peter nie
pamiętał drogi. Przez większość czasu czuł zawroty głowy, więc siedział skulony
na swoim siedzeniu udając, że śpi. Zresztą trasa wiodąca do Londynu nie była
tak długa i po chwili znaleźli się na miejscu. Dopiero wtedy Peter mógł
odetchnąć i zebrać myśli.
Skoro Syriusz jest tutaj, to znaczy, że jego
rodzice nie mają nic przeciwko? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć…
– Syriuszu? –
Peter zwrócił się do przyjaciela przed kasą, kiedy James kupował bilety. Wokół
kręciło się sporo mugoli, ale James uparł się, że sam poradzi sobie z
mugolskimi pieniędzmi jak na Gryfona przystało.
– Hm?
– Twoi
rodzice nie mają nic przeciwko temu, że jesteś tu z nami?
– Moi rodzice?
– powtórzył Syriusz, wkładając dłonie do kieszeni spodni. – Wiesz, Peter, już z
nimi nie mieszkam, więc…
– Jak to z
nimi nie mieszkasz?
– Nooo…
uciekłem.
– Uciekłeś z
domu?!
– Ciiicho,
nie krzycz tak – upomniał go natychmiast Syriusz, zerkając na przypatrujących
im się ludzi z niepokojem.
– Ale…
– Później ci
wszystko opowiem, zgoda?
Peter pokiwał
głową. W końcu podszedł do nich James w ręku dzierżąc trzy bilety niby jakiś
laur zwycięstwa. Peter nie mógł powstrzymać cisnącego mu się na usta chichotu.
~*~
Kiedy w końcu
usiedli na swoich miejscach i Syriusz przyniósł popcorn, sala zapełniła się
niemal w całości. Mugole wokół przekrzykiwali się, wykłócając się o coś i, z
tego co Peter zrozumiał, wcześniej już widzieli ten film i chcieli coś
potwierdzić. W końcu ktoś siedzący obok nich wrzasnął na nich, bo zaraz
zaspoilerują mu wszystko, co nieco uciszyło mężczyzn. Dwa rzędy niżej po prawej
stronie Peter wypatrzył niską dziewczynę z uroczymi dołeczkami w policzkach.
Kiedy nagle odwróciła się i pomachała do niego, Peter spłonął rumieńcem, a nad
jego uchem zarechotał Syriusz.
W końcu
zaczął się seans. Siedzący w środku James niemal cały czas nachylał się w
kierunku to Petera, to Syriusza i podpytywał o „te dziwaczne mugolskie
wynalazki”. Na pytanie o maszynę do pisania, Syriusz przekrzywił głowę,
stwierdzając, że nie ma pojęcia. Razem z Jamesem zaczęli się zastanawiać, po co
to mugolom i dlaczego aż tak hałasuje. W końcu siedzący niedaleko mugole
zaczęli się im przypatrywać z wyraźnym zdziwieniem, co zaniepokoiło Petera.
– Hej,
przestańcie, później się tego dowiemy – powiedział.
– Ale
dlaczego? – zapytał z rozczarowaniem James. – Wszyscy wokół gadają.
– Właśnie,
Pete, my przynajmniej rozmawiamy o filmie. O! Peter, po co jest to coś, co
przykładają do uszu?
– To telefon.
Służy do rozmawiania na odległość.
– Coś jak
przez sieć Fiuu? – zainteresował się James.
– Mhm.
– Hej, Peter,
ale czemu oni po prostu nie podadzą tym wszystkim ludziom veritaserum? –
zapytał Syriusz, drapiąc się po głowie.
– Daj bliżej
ten popcorn – wtrącił James i nabrał sobie garść. – Nawet w naszym świecie nie
można podawać veritaserum każdemu, pewnie dlatego.
– Legalnie
nie – odpowiedział Syriusz opierając ramiona na siedzeniu przed nim. – Ale
popatrz na te pytania. Przecież ci dziennikarze nie dostają żadnych oczywistych
odpowiedzi. Tylko kiwnięcia głową, zaprzeczenia lub potwierdzenia pytań, jakie
zadają. Ale skąd pewność, że to właściwe pytania?
– No racja –
dorzucił się James. – W dodatku czasami opierają się na opiniach innych ludzi.
A jakby ktoś zapytał Ślizgonów o nas w Hogwarcie, pewnie usłyszałby, że
jesteśmy bandą nieśmiesznych bufonów.
Syriusz i
James zaśmiali się głośno, zrzucając karton z popcornem na podłogę. Peter
spoglądał na rozsypane jedzenie, zastanawiając się nad pytaniem Syriusza. Czy my zadajemy właściwe pytania? Skoro
świat mugoli pełen jest takich przekłamań, skoro ich prezydent był w stanie
udzielić milczącego przyzwolenia na zaszkodzenie swoim kontrkandydatom, skąd
pewność, że nasze ministerstwo funkcjonuje prawidłowo? Prorok pisał o zamachach w Dublinie, w których
zginął mugolski ambasador, Christopher Ewart-Biggs, i towarzyszący mu auror. Co
jeżeli to faktycznie była sprawka popleczników tego czarodzieja każącego się
tytułować lordem? Czy ministerstwo w ogóle nad tym panuje? A jeżeli… jeżeli to
on ma rację? Tak wielu w tak krótkim czasie dołączyło do jego sprawy…
Peter
przypomniał sobie Mary McDonald. Nikt nie powstrzymał Mulcibera, choć
wiedzieli, że krzywdzi Mary. Wszyscy stali i patrzyli. Czy patrzyliby, gdyby coś takiego działo się na ulicach? Czy patrzyliby
na odpowiednik Mulcibera z tysiącami zwolenników? Nie, to niemożliwe,
upomniał się szybko. Zbytnio obawiał się odpowiedzi na te pytania.
Tymczasem na
ekranie dziennikarze Washington Post
w końcu zakończyli swoje śledztwo. Pojawiły się napisy końcowe, ludzie wokół
zaczęli wstawać, a Peter przez dłuższą chwilę wpatrywał się w migające litery. 1973. 1974. 1975. Rok temu. Czy to może być
przypadek?
– Idziesz,
Peter? – zapytał stojący już przy drzwiach James.
– Chodź,
Pete, musimy jeszcze skoczyć po Remusa i zdążyć na koncert.
– No, nie
wiem, czy w ogóle się wyrobimy, jeżeli Remus będzie tak oporny jak zawsze…
– Już idę –
powiedział Peter, wstając.
Koło
siedzenia wciąż leżał przewrócony do góry nogami karton po popcornie.
Znów wsiedli
do Błędnego Rycerza, znów na trzecie piętro, znów jechali jak szaleni, Peter
znów przypatrywał się schodzącej na dół Ashley Jones. W końcu został przyłapany
przez Jamesa, który zawołał Ashley, śmiejąc się z przyjaciela i jego
nieśmiałości.
–
Przynajmniej jego beznadziejne zauroczenie nie jest wredną rudą wiedźmą –
zaśmiał się Syriusz, wyciągając się na siedzeniu.
– Lily tylko
udaje trudnodostępną, wcale nie jest wredna.
– Jasne,
powtarzaj to sobie, ile chcesz – prychnął Black odchylając głowę w tył.
– Czołem,
chłopaki! Co tam będziecie sobie powtarzać? – Corvi Meadowes zajął miejsce koło
Huncwotów, kiedy nagle Błędny Rycerz zakręcił i chłopak niemal wyleciał z
siedzenia.
– Corvi! –
ucieszył się Syriusz, klepiąc przybysza po ramieniu. – Gdzie jedziesz? Może
chcesz wybrać się z nami na koncert Hobogoblinów?
– Właściwie
czemu nie? Wracałem właśnie od Raya, oglądaliśmy mugolską magię.
– Cooo? –
żywo zainteresował się James. – Przecież mugole nie potrafią używać magii!
– Nie w takim
sensie jak my – odpowiedział Corvi. – Oni występują na scenie wykonując różne
akrobacje i jakieś sztuczki. Czasami coś im znika albo się pojawia, a wszyscy
wokół są tak zafascynowani, że nigdy byście nie uwierzyli. To trochę jak pierwszoroczni
mugolakowie, kiedy pierwszy raz w Hogwarcie widzą zaklęcia. Hej, Peter, na
pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz jakoś blado…
Peter nie
miał okazji odpowiedzieć, bo przy kolejnym zakręcie wyrzuciło go z siedzenia.
James podszedł mu pomóc, jednak wtedy żołądek Petera w końcu się poddał i
zwymiotował. Zwabiona odgłosami z powrotem przybiegła Ashley, która szybko
posprzątała rzygowiny zaklęciem.
– Rany
dzieciaki, zejdźcie niżej, jeżeli wam niedobrze. Przynajmniej nie będę musiała
tu za wami ganiać.
– Naprawdę
lepiej zejdźmy – zasugerował Corvi, przypatrując się Peterowi. – Nie masz
czasem choroby lokomocyjnej?
– Nie –
wykrztusił Peter. – To lęk wysokości.
– Faktycznie!
Zupełnie o tym zapomnieliśmy z Jamesem. Wybacz, Pete, zaraz zejdziemy.
Peter wstał z
pomocą Corviego i razem ostrożnie zeszli na najniższe piętro Błędnego Rycerza.
Na szczęście nie zostało im wiele drogi do przebycia, więc kiedy wkrótce mogli
zostawić za sobą magiczny autobus, co Peter powitał z wielką radością. Na dziś
miał go serdecznie dość, choć zdawał sobie sprawę, że będzie nim musiał jeszcze
wrócić do domu, bo u Lupinów nie było kominka, nie wspominając już o
podłączeniu do sieci Fiuu.
Corvi
postanowił, że razem z Huncwotami odwiedzi Remusa. Wspominał też, że w razie
czego może wezwać poprosić siostrę, żeby aportowała Petera, gdzie będzie miał
ochotę. James i Syriusz zainteresowali się tym, jak Meadowes ma zamiar
skontaktować się z innym czarodziejem nie używając magii, więc Corvus pokazał
im jedno z lusterek dwukierunkowych.
Kiedy dotarli
do domu Lupinów, Ambrozja powiedziała im, że Ramus jeszcze pracuje u Smeatonów.
Jako że James znał drogę, doszli do wniosku, że równie dobrze mogą mu pomóc
skończyć wcześniej.
– Czołem,
Remus! – krzyknął z oddali Corvi, machając.
Lupin
wyprostował się i odmachał powoli. Odłożył grabie koło taczek, na których
leżała świeżo skoszona trawa oraz uścisnął przyjaciół na powitanie.
– Nie
spodziewałem się was tak wcześnie – powiedział przepraszająco. – Miałem
nadzieję, że się wyrobię. Przepraszam.
– Przestań, Luniek,
nic się nie stało.
Remus spiął
się, rzucając szybkie spojrzenie Corviemu, który przypatrywał się wielkiemu
karemu ogierowi właśnie przejeżdżającemu przez bramę. Dosiadająca konia
Elżbieta zadarła wyżej głowę i ponagliła wierzchowca, widząc spojrzenie
Corvusa.
– Też
chciałbym umieć jeździć jak ci mugole… – mruknął rozmarzony Corvi.
– Mógłbym
zapytać panicza, czy znajdzie chwilę.
– Jeżeli jest
taki jak ona, może lepiej nie… – sarknął Syriusz, spoglądając w kierunku bramy,
w której zniknęła Elżbieta Smeaton.
– Kto by
pomyślał, że akurat ty będziesz oceniał wszystkim paniczyków jedną miarą –
zaśmiał się James, dając Syriuszowi kuksańca w bok.
– Hej! Nie
wszyscy są tacy jak ja!
– I dzięki
Merlinowi! – wrzasnął James i złożył ręce w geście podziękowania skierowanego
gdzieś ku niebu. – Nie wiem, jak wytrzymałbym z drugim takim jak ty!
Peter śmiał
się razem ze wszystkimi. W końcu znów czuł się dobrze.
~*~
Peter wysiadł
z Błędnego Rycerza, a przyjaciele odmachali mu, wychylając się przez otwarte
okno. Remus jęknął, widząc jak James niemal w połowie przechyla się na
zewnątrz. Zanim magiczny autobus odjechał, Ashley zobaczyła, co wyrabia James,
machnęła krótko różdżką, a wszyscy Huncwoci wlecieli natychmiast do środka,
kiedy okno zamykało się w ślad za nimi. Peter uśmiechnął się na ten widok i
stał jeszcze przez chwilę, spoglądając na zakręt za którym zniknął Błędny
Rycerz.
Wreszcie
westchnął i skierował się do domu. Zaczynało zmierzchać – na niebie widać już
było lśniące gwiazdy, ćwiartka księżyca jaśniała mlecznym blaskiem, choć nie
zapadł jeszcze zmrok. Cienie wydłużały się i kurczyły w żółtym świetle latarń
mijanych przez Petera. Wchodząc do domu, oczekiwał, że mama zaraz na niego
wpadnie, uściska i upomni go za tak późny powrót. Jednak nic z tego się nie
stało. Dom pogrążony był w ciemności i tylko w sypialni rodziców jaśniał
migotliwy pomarańczowawy blask.
– Mamo? –
zapytał Peter, stając w progu. – Przepraszam za…
Zatrzymał się
w pół słowa, widząc jak Miranda nagle zerwała się z łóżka na jego widok. Mama
natychmiast chwyciła go w objęcia i uściskała mocno, niemal wypychając
powietrze z płuc. Peter poczuł, jak drży, a potem jej łzy spłynęły mu na szyję
i wtedy wiedział, że stało się coś bardzo, bardzo złego.
– Mamo? –
zapytał ponownie, gładząc wstrząsane spazmami płaczu plecy Mirandy.
Wreszcie
kobieta oderwała się od niego, otarła oczy wierzchem dłoni rozmazawszy makijaż.
Uśmiechnęła się przez łzy, przypatrując uważnie synowi. W końcu powiedziała
urywanym, zmęczonym głosem:
– J-jesteś
cały. – Pociągnęła nosem, uśmiechając się z trudem. – Kochanie, tata jest w
szpitalu. N-nie chciał ci psuć wycieczki, więc o-obiecałam, że powiem ci
dopiero, k-kiedy wrócisz…
– C-co się
stało?
– W pracy
nagle zrobiło mu się słabo i… i zemdlał. Uderzył głową o kant biurka. Zanim go
znaleźli… zanim go znaleźli minęło tylko kilkadziesiąt minut. Natychmiast
przewieźli go do szpitala, tego magicznego. Uzdrowiciel powiedział, że
najważniejsza jest noc, że Hurkley zaniedbał eliksir jaki mu przepisali i
dlatego…
Eliksir? Tata brał jakiś eliksir? Nigdy nie
widziałem, żeby… Jest w szpitalu, jest przytomny, wszystko będzie dobrze,
trzeba tylko tam pojechać. Nie może być sam. Uzdrowiciele mu pomogą. Na pewno.
– Chodź,
mamo. Powinniśmy być przy nim, kiedy się obudzi. – Peter objął ją ramieniem, a
Miranda rozpłakała się.
Minęła
dłuższa chwila nim pani Pettigrew w końcu oderwała się od syna. Peter czuł, jak
oblewa go zimny pot, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na rozklejenie
się. Mama mnie potrzebuje. Zadzwonił
po taksówkę i Peter poprosił o jak najszybsze podwiezienie pod szpital, do
którego przewieźli tatę.
Droga dłużyła
się niemiłosiernie i Peter zaczął się zastanawiać, dlaczego czas biegnie tak
wolno jakby ktoś rzucił zaklęcie. Od
kiedy tata brał ten eliksir? Czemu nigdy tego nie widziałem? Czemu nie zostałem
w domu? Może gdybym poczekał na tatę, gdybym mu dzisiaj towarzyszył, gdybym nie
spędzał czasu z przyjaciółmi, pomógłbym mu szybciej? Dlaczego straciłem cały
dzień z nimi?! A jeżeli… Peter wziął głęboki wdech i wydech, czując ciepło
drgającego ciepłego ciała mamy. Nasza
obecność na pewno mu pomoże. Tata do nas wróci i wszystko będzie jak dawniej.
Nie. Nie jak dawniej. Będę lepszym synem, zawsze wybiorę rodziców ponad
cokolwiek innego.
Minęli zakręt
i kolejny i jeszcze jeden. Coraz bliżej.
Kiedy znaleźli się na miejscu, Peter chciał wybiec z taksówki, ale wiedział, że
musi zaopiekować się mamą. Pomógł jej wyjść, zapłacił, pozwolił oprzeć się
Mirandzie na ramieniu, poprowadził do recepcji… Wszystko to zrobił
mechanicznie, nie zastanawiając się, myśląc jedynie o celu. Tato, jeszcze chwila. Wytrzymaj jeszcze
chwilkę, już prawie jesteśmy.
Kiedy uzdrowicielka
dowiedziała się, o którego pacjenta chodzi, spojrzała na nich współczująco. Nie rób tego, nic złego się nie stało. Nie
potrzebuję twojego współczucia. Nie powiedział jej tego w twarz tylko
dlatego, że nie chciał zasmucać mamy. Ruszyli do windy, a następnie długim
białym korytarzem.
Hurkley Pettigrew
leżał w przeraźliwie jasnej pościeli. Bezwładne dłonie spoczywały wzdłuż ciała,
oczy pozostawały zamknięte i Peter pomyślałby, że tata tylko śpi, gdyby nie
przeraźliwa bladość skóry i ogromny siniec wykwitający na czole. Miranda
rozpłakała się głośno, podbiegając do męża i ściskając dużą dłoń w swoich
małych. Pocałowała wierzch, desperacko przytuliła się do policzka.
Peter nie
potrafił się ruszyć.
Stał w
miejscu nie potrafiąc wykonać kroku naprzód. Na skórze miał gęsią skórkę, choć
noc była pogodna. Księżyc na niebie skrywały odmierzające czas w nieskończoność
tak czarne chmury. Wokół panował półmrok rozjaśniany tylko przez maleńką
świeczkę przy łóżku Hurkleya. Żadna świeca nie rozjaśni mroków nocy, żadna siła
nie zwróci straconego czasu, żadne dziecko nie powinno oglądać śmierci ojca. Z
dziwną ociężałością Peter w końcu zrobił krok. Jeden. Drugi. Resztę dystansu
przebiegł, przypadł do boku taty, tuląc się do jego drugiej dłoni. Ciepłej
dłoni. Ciepłej!
Tej nocy nie
potrafił zasnąć. Był jak strażnik na warcie, zupełnie jakby bronił taty przed
całym złem tego świata. Nigdy jeszcze nie czuł się tak odpowiedzialny, tak
zdeterminowany jak tej nocy. Gładził ojcowską dłoń długim powtarzanym po
tysiąckroć gestem. Mama usnęła, oparłszy głowę o ramię taty. Wydawała się
spokojna. Gdyby nie rozmazany tusz i nienaturalna pozycja, w której usnęła,
Peter nigdy nie powiedziałby, że stało się coś złego.
– Peter. –
Usłyszał słaby głos, mama wciąż spała, więc…
W mroku Peter
ledwie dostrzegł półotwarte oczy ojca. Ale wpatrywał się w niego! Obudził się! Chłopak
uszczypnął się, a kiedy poczuł ból, uśmiechnął się szczerze, chwytając mocniej
dłoń tatusia. Skoro się obudził,
najgorsze za nami.
– S-synu.
Opie… kuj… mam… mamą.
Choć głos
Hurkleya był przerwanym, ledwie wyraźnym szeptem, Petera nigdy żaden dźwięk nie
ucieszył tak bardzo.
– Du… mny…
ta… kiego …na.
Peter słyszał
jak wybiła druga, głośno, wyraźnie, a jednak jakby z innego świata. Wreszcie zmorzył
go sen. Sen ciężki i pusty. Zawsze pamiętał, co miało miejsce w snach, co
robił, co przeżył. Często miewał wrażenie, że wszystko to dzieje się naprawdę –
zdobywa puchar domów, jest najlepszy w klasie, przyjaciele gratulują mu
świetnego pomysłu, zamienia się w ciastko, nie umie odpowiedzieć na pytanie,
umyka przed wilkołakiem… Tej nocy nie było żadnych marzeń sennych. Tylko
przyjazna czerń, tak wspaniale kojąca nerwy.
Rankiem
zbudził go przeraźliwy krzyk. W ręku trzymał lodowatą dłoń.