niedziela, 9 lipca 2017

46 Nie dość ważny

D
la Petera wyniki sumów przyszły zdecydowanie zbyt wcześnie. W przeciwieństwie do większości znajomych, niespecjalnie śpieszyło mu się do zobaczenia swojej porażki na papierze. Bo o tym, że poszło mu, delikatnie mówiąc, nie najlepiej, doskonale wiedział. Oczywiście wkrótce po zakończonych egzaminach Remus zaczął zastanawiać się nad odpowiedziami, jakich udzielił, a Peter mógł jedynie skląć się za to, że mógł zapomnieć o tak podstawowych rzeczach jak choćby wygląd wilkołaka. Kiedy więc w końcu do domu Pettigrewów zawitała szkolna sowa, Peter zamarł w miejscu i przez długą chwilę po prostu się w nią wpatrywał. W końcu jego matka podeszła do zwierzęcia i odwiązała mu list od nóżki – wciąż nie przepadała za ptakami, ale mieszkając tak wiele lat z czarodziejem, w końcu nauczyła się je jako tako tolerować.
Podczas gdy Miranda otwierała kopertę, Peter wciąż nie mógł się poruszyć. Przez pół lata zastanawiał się, jak odpowie na pytania przyjaciół o sumy, jak przyzna się do tego, że poszło mu znacznie gorzej niż im, jak spojrzy w oczy… Stał i bezradnie wpatrywał się, jak mama przebiegała wzrokiem dokumenty. Zmarszczyła czoło jak zawsze, kiedy coś czytała, przebiegała wzrokiem tekst, po czym uśmiechnęła się wyciągając dłonie, żeby uściskać syna. Peter zrobił kilka kroków w kierunku mamy spoglądając z ukosa na dokument i zobaczył jeden wybitny oraz dwa powyżej oczekiwań, po czym zaraz utonął w maminych ramionach.
– Mój kochany zdolny synek – powiedziała Miranda we włosy Petera, tuląc go do siebie. – Jestem z ciebie niesamowicie dumna.
Pettigrew wtulił się w ciepłą szyję matki, uśmiech rozjaśnił mu twarz, a ciężar wreszcie spadł z serca. Może nie były to najlepsze wyniki w szkole, może nie dorównywały stopniom przyjaciół, ale cieszyły mamę i znacznie przewyższały oczekiwania Petera.
Miranda powiadomiła go, że wieczorem upiecze specjalnie dla niego uwielbiany ostatnimi czasy tort cytrynowy. Zachęciła, żeby zaprosił kolegów po ich dzisiejszym wypadzie, a potem szczebiocząc pod nosem wyszła pochwalić się znajomym, jakiego zdolnego ma syna.
Peter w końcu mógł odetchnąć. Tego popołudnia miał spotkać się z przyjaciółmi w Błędnym Rycerzu, a potem planowali zobaczyć „te długie mugolskie zdjęcia”e długie mugolskie zdję" "ak James nazywał filmy. ym Rycerzu, a potem planowali odwiedzić plażę , jakiego zdolnego chłopaka  jak James nazywał filmy, po czym chcieli udać się na koncert Hobogoblinów razem z Remusem, który ostatnio ciągle im odmawiał jakichkolwiek wyjść. Miał nadzieję, że przed wyjściem uda mu się choć na chwilę spotkać z tatą, jednak Hurkley najwyraźniej znów musiał wyjść wcześniej niż planował. Ostatnimi czasy starszy Pettigrew rzadko bywał w domu, zwykle pozostawał pogrążony w obowiązkach zawodowych, mając coraz mniej czasu dla rodziny, stając się gościem we własnym domu. Tym razem Peter szczególnie odczuł nieobecność taty, bo obiecał mu, że zostanie z nim tego dnia rano i razem poczekają na sowę, która mogłaby pojawić się na horyzoncie. Ale dochodziła druga, a Hurkleya wciąż nie było. Peter westchnął, odwracając głowę od wybijającego godzinę zegara. Wahadło uderzyło kilkakrotnie, wydzwaniając długie wysokie tony, które rozeszły się szybko w pustym domu. Peter Pettigrew wstał, zabrał różdżkę i wyszedł, by wezwać Błędnego Rycerza.
Tym razem powitała go konduktorka o ciemnych włosach i uśmiechniętej twarzy. Peter pamiętał, że kiedy dwa lata temu jechał do Syriusza, w magicznym autobusie spotkał dorabiającego podczas wakacji Martina Scotta. Od tamtej pory Martin zdążył już ukończyć Hogwart, a nawet dostać się do rezerwowego składu jakiejś drużyny quidditcha. Peter nie przykładał wagi do tego, który to konkretnie zespół, ale James przez dobre dwa tygodnie piał z zachwytu nad sukcesem znajomego, powtarzając, że sam również kiedyś obierze podobną drogę.
Obecna konduktorka, Ashley Jones, na pierwszy rzut oka wydawała się zupełnym przeciwieństwem Martina. Była raczej niska, drobna o wiecznie roześmianej twarzy, a na wszystkie uwagi kierowcy o tym, by nieco uważała z magią ze względu na mugoli, odpowiadała śmiechem. Peter ledwie kojarzył Ashley z Hogwartu – kiedy byli na pierwszym roku, ona znajdowała się na ostatnim. Właściwie teraz, kiedy o tym myślał, miał wrażenie, że to wszystko miało miejsce całe wieku temu, zupełnie jakby sam wtedy był kimś innym. Może faktycznie coś w tym było? Peter potrząsnął głowę, by opędzić się od myśli i zapytał Ashley, na którym piętrze może szukać Jamesa.
– A, tego roztrzepańca? – zapytała Ashley, a kiedy się uśmiechnęła, Peter zobaczył, że w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki i poczuł, że się czerwieni. – Pamiętam go jeszcze z Hogwartu, wciąż ma gniazdo na głowie. Siedzi na trzecim piętrze razem z Blackiem.
– Syriusz tu jest? – Peter uniósł wysoko brwi. Zwykle o tej porze Syriusz wciąż przebywał na Grimmauld Place. Peter poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach na wspomnienie domu przyjaciela i wizyty, jaką mu kiedyś złożyli razem z Jamesem.
– Tak, chyba tak ma na imię… – mruknęła Ashley, drapiąc się po policzku. – Ha, pamiętam ucztę, podczas której dołączył do Gryffindoru. Kiedy Tiara wykrzyknęła nazwę domu, zapadła grobowa cisza. Każdy spodziewał się Slytherinu, więc nie bardzo wiedzieliśmy, co powinniśmy zrobić. Aż w końcu Gideon Prewett wstał i zaczął klaskać. Zawsze wyrywali się do przodu, on i jego brat. Ich starsza siostra nigdy nie była tak narwana, chociaż w sumie po Hogwarcie chyba jej się odmieniło… zaraz po szkole wzięła ślub. Przepraszam, zagadałam się. – Poklepała Petera po ramieniu. – Chyba jestem już tak stara, że zbiera mi się na wspominki. No, w każdym razie są na trzecim piętrze.
Zadowolony z chwilowego słowotoku Ashley i tego, że nie zainteresowała się jego wstydliwie spuszczoną głową, Peter odszedł w kierunku schodów. Ashley Jones zawsze go peszyła jak wielu innych, czasami nawet zastanawiał się, czy ona naprawdę nie zdaje sobie z tego sprawy czy może raczej robi to specjalnie. Będąc na półpiętrze, jakby w odpowiedzi na swoje myśli, Peter usłyszał:
– Czerwienisz się jak dorodne jabłko, Pettigrew.
Gdy w końcu Peter doczłapał na trzecie piętro, poczuł, że robi mu się przejmująco duszno. Wokół niemal wszystkie miejsca były zajęte, jak zwykle w środku dnia w sezonie wakacyjnym. Okna pootwierano na oścież, tworząc lodowaty przeciąg, a kolejny ostry zakręt posłał Petera wprost na kolana siwiejącego czarodzieja. Podnosząc się i przepraszając raz po raz Peter miał wrażenie, że teraz jest raczej zielony jak ogórek. Zataczając się w końcu dotarł do siedzących na samym końcu przedziału przyjaciół.
– O, Peter, wreszcie jesteś! – wykrzyknął James, wstając. – Co zajęło ci tyle czasu?
– Czemu masz taką minę? – zainteresował się Syriusz, przypatrując się przyjacielowi.
Bo mam lęk wysokości, ale wy zawsze o tym zapominacie i wchodzicie na samą górę Błędnego Rycerza? Nigdy nie interesowało was nic poza byciem na szczycie.
– Niedobrze mi – mruknął Peter, siadając szybko i przymykając oczy.
Peter nie pamiętał drogi. Przez większość czasu czuł zawroty głowy, więc siedział skulony na swoim siedzeniu udając, że śpi. Zresztą trasa wiodąca do Londynu nie była tak długa i po chwili znaleźli się na miejscu. Dopiero wtedy Peter mógł odetchnąć i zebrać myśli.
Skoro Syriusz jest tutaj, to znaczy, że jego rodzice nie mają nic przeciwko? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć…
– Syriuszu? – Peter zwrócił się do przyjaciela przed kasą, kiedy James kupował bilety. Wokół kręciło się sporo mugoli, ale James uparł się, że sam poradzi sobie z mugolskimi pieniędzmi jak na Gryfona przystało.
– Hm?
– Twoi rodzice nie mają nic przeciwko temu, że jesteś tu z nami?
– Moi rodzice? – powtórzył Syriusz, wkładając dłonie do kieszeni spodni. – Wiesz, Peter, już z nimi nie mieszkam, więc…
– Jak to z nimi nie mieszkasz?
– Nooo… uciekłem.
– Uciekłeś z domu?!
– Ciiicho, nie krzycz tak – upomniał go natychmiast Syriusz, zerkając na przypatrujących im się ludzi z niepokojem.
– Ale…
– Później ci wszystko opowiem, zgoda?
Peter pokiwał głową. W końcu podszedł do nich James w ręku dzierżąc trzy bilety niby jakiś laur zwycięstwa. Peter nie mógł powstrzymać cisnącego mu się na usta chichotu.
~*~
Kiedy w końcu usiedli na swoich miejscach i Syriusz przyniósł popcorn, sala zapełniła się niemal w całości. Mugole wokół przekrzykiwali się, wykłócając się o coś i, z tego co Peter zrozumiał, wcześniej już widzieli ten film i chcieli coś potwierdzić. W końcu ktoś siedzący obok nich wrzasnął na nich, bo zaraz zaspoilerują mu wszystko, co nieco uciszyło mężczyzn. Dwa rzędy niżej po prawej stronie Peter wypatrzył niską dziewczynę z uroczymi dołeczkami w policzkach. Kiedy nagle odwróciła się i pomachała do niego, Peter spłonął rumieńcem, a nad jego uchem zarechotał Syriusz.
W końcu zaczął się seans. Siedzący w środku James niemal cały czas nachylał się w kierunku to Petera, to Syriusza i podpytywał o „te dziwaczne mugolskie wynalazki”. Na pytanie o maszynę do pisania, Syriusz przekrzywił głowę, stwierdzając, że nie ma pojęcia. Razem z Jamesem zaczęli się zastanawiać, po co to mugolom i dlaczego aż tak hałasuje. W końcu siedzący niedaleko mugole zaczęli się im przypatrywać z wyraźnym zdziwieniem, co zaniepokoiło Petera.
– Hej, przestańcie, później się tego dowiemy – powiedział.
– Ale dlaczego? – zapytał z rozczarowaniem James. – Wszyscy wokół gadają.
– Właśnie, Pete, my przynajmniej rozmawiamy o filmie. O! Peter, po co jest to coś, co przykładają do uszu?
– To telefon. Służy do rozmawiania na odległość.
– Coś jak przez sieć Fiuu? – zainteresował się James.
– Mhm.
– Hej, Peter, ale czemu oni po prostu nie podadzą tym wszystkim ludziom veritaserum? – zapytał Syriusz, drapiąc się po głowie.
– Daj bliżej ten popcorn – wtrącił James i nabrał sobie garść. – Nawet w naszym świecie nie można podawać veritaserum każdemu, pewnie dlatego.
– Legalnie nie – odpowiedział Syriusz opierając ramiona na siedzeniu przed nim. – Ale popatrz na te pytania. Przecież ci dziennikarze nie dostają żadnych oczywistych odpowiedzi. Tylko kiwnięcia głową, zaprzeczenia lub potwierdzenia pytań, jakie zadają. Ale skąd pewność, że to właściwe pytania?
– No racja – dorzucił się James. – W dodatku czasami opierają się na opiniach innych ludzi. A jakby ktoś zapytał Ślizgonów o nas w Hogwarcie, pewnie usłyszałby, że jesteśmy bandą nieśmiesznych bufonów.
Syriusz i James zaśmiali się głośno, zrzucając karton z popcornem na podłogę. Peter spoglądał na rozsypane jedzenie, zastanawiając się nad pytaniem Syriusza. Czy my zadajemy właściwe pytania? Skoro świat mugoli pełen jest takich przekłamań, skoro ich prezydent był w stanie udzielić milczącego przyzwolenia na zaszkodzenie swoim kontrkandydatom, skąd pewność, że nasze ministerstwo funkcjonuje prawidłowo? Prorok pisał o zamachach w Dublinie, w których zginął mugolski ambasador, Christopher Ewart-Biggs, i towarzyszący mu auror. Co jeżeli to faktycznie była sprawka popleczników tego czarodzieja każącego się tytułować lordem? Czy ministerstwo w ogóle nad tym panuje? A jeżeli… jeżeli to on ma rację? Tak wielu w tak krótkim czasie dołączyło do jego sprawy…
Peter przypomniał sobie Mary McDonald. Nikt nie powstrzymał Mulcibera, choć wiedzieli, że krzywdzi Mary. Wszyscy stali i patrzyli. Czy patrzyliby, gdyby coś takiego działo się na ulicach? Czy patrzyliby na odpowiednik Mulcibera z tysiącami zwolenników? Nie, to niemożliwe, upomniał się szybko. Zbytnio obawiał się odpowiedzi na te pytania.
Tymczasem na ekranie dziennikarze Washington Post w końcu zakończyli swoje śledztwo. Pojawiły się napisy końcowe, ludzie wokół zaczęli wstawać, a Peter przez dłuższą chwilę wpatrywał się w migające litery. 1973. 1974. 1975. Rok temu. Czy to może być przypadek?
– Idziesz, Peter? – zapytał stojący już przy drzwiach James.
– Chodź, Pete, musimy jeszcze skoczyć po Remusa i zdążyć na koncert.
– No, nie wiem, czy w ogóle się wyrobimy, jeżeli Remus będzie tak oporny jak zawsze…
– Już idę – powiedział Peter, wstając.
Koło siedzenia wciąż leżał przewrócony do góry nogami karton po popcornie.
Znów wsiedli do Błędnego Rycerza, znów na trzecie piętro, znów jechali jak szaleni, Peter znów przypatrywał się schodzącej na dół Ashley Jones. W końcu został przyłapany przez Jamesa, który zawołał Ashley, śmiejąc się z przyjaciela i jego nieśmiałości.
– Przynajmniej jego beznadziejne zauroczenie nie jest wredną rudą wiedźmą – zaśmiał się Syriusz, wyciągając się na siedzeniu.
– Lily tylko udaje trudnodostępną, wcale nie jest wredna.
– Jasne, powtarzaj to sobie, ile chcesz – prychnął Black odchylając głowę w tył.
– Czołem, chłopaki! Co tam będziecie sobie powtarzać? – Corvi Meadowes zajął miejsce koło Huncwotów, kiedy nagle Błędny Rycerz zakręcił i chłopak niemal wyleciał z siedzenia.
– Corvi! – ucieszył się Syriusz, klepiąc przybysza po ramieniu. – Gdzie jedziesz? Może chcesz wybrać się z nami na koncert Hobogoblinów?
– Właściwie czemu nie? Wracałem właśnie od Raya, oglądaliśmy mugolską magię.
– Cooo? – żywo zainteresował się James. – Przecież mugole nie potrafią używać magii!
– Nie w takim sensie jak my – odpowiedział Corvi. – Oni występują na scenie wykonując różne akrobacje i jakieś sztuczki. Czasami coś im znika albo się pojawia, a wszyscy wokół są tak zafascynowani, że nigdy byście nie uwierzyli. To trochę jak pierwszoroczni mugolakowie, kiedy pierwszy raz w Hogwarcie widzą zaklęcia. Hej, Peter, na pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz jakoś blado…
Peter nie miał okazji odpowiedzieć, bo przy kolejnym zakręcie wyrzuciło go z siedzenia. James podszedł mu pomóc, jednak wtedy żołądek Petera w końcu się poddał i zwymiotował. Zwabiona odgłosami z powrotem przybiegła Ashley, która szybko posprzątała rzygowiny zaklęciem.
– Rany dzieciaki, zejdźcie niżej, jeżeli wam niedobrze. Przynajmniej nie będę musiała tu za wami ganiać.
– Naprawdę lepiej zejdźmy – zasugerował Corvi, przypatrując się Peterowi. – Nie masz czasem choroby lokomocyjnej?
– Nie – wykrztusił Peter. – To lęk wysokości.
– Faktycznie! Zupełnie o tym zapomnieliśmy z Jamesem. Wybacz, Pete, zaraz zejdziemy.
Peter wstał z pomocą Corviego i razem ostrożnie zeszli na najniższe piętro Błędnego Rycerza. Na szczęście nie zostało im wiele drogi do przebycia, więc kiedy wkrótce mogli zostawić za sobą magiczny autobus, co Peter powitał z wielką radością. Na dziś miał go serdecznie dość, choć zdawał sobie sprawę, że będzie nim musiał jeszcze wrócić do domu, bo u Lupinów nie było kominka, nie wspominając już o podłączeniu do sieci Fiuu.
Corvi postanowił, że razem z Huncwotami odwiedzi Remusa. Wspominał też, że w razie czego może wezwać poprosić siostrę, żeby aportowała Petera, gdzie będzie miał ochotę. James i Syriusz zainteresowali się tym, jak Meadowes ma zamiar skontaktować się z innym czarodziejem nie używając magii, więc Corvus pokazał im jedno z lusterek dwukierunkowych.
Kiedy dotarli do domu Lupinów, Ambrozja powiedziała im, że Ramus jeszcze pracuje u Smeatonów. Jako że James znał drogę, doszli do wniosku, że równie dobrze mogą mu pomóc skończyć wcześniej.
– Czołem, Remus! – krzyknął z oddali Corvi, machając.
Lupin wyprostował się i odmachał powoli. Odłożył grabie koło taczek, na których leżała świeżo skoszona trawa oraz uścisnął przyjaciół na powitanie.
– Nie spodziewałem się was tak wcześnie – powiedział przepraszająco. – Miałem nadzieję, że się wyrobię. Przepraszam.
– Przestań, Luniek, nic się nie stało.
Remus spiął się, rzucając szybkie spojrzenie Corviemu, który przypatrywał się wielkiemu karemu ogierowi właśnie przejeżdżającemu przez bramę. Dosiadająca konia Elżbieta zadarła wyżej głowę i ponagliła wierzchowca, widząc spojrzenie Corvusa.
– Też chciałbym umieć jeździć jak ci mugole… – mruknął rozmarzony Corvi.
– Mógłbym zapytać panicza, czy znajdzie chwilę.
– Jeżeli jest taki jak ona, może lepiej nie… – sarknął Syriusz, spoglądając w kierunku bramy, w której zniknęła Elżbieta Smeaton.
– Kto by pomyślał, że akurat ty będziesz oceniał wszystkim paniczyków jedną miarą – zaśmiał się James, dając Syriuszowi kuksańca w bok.
– Hej! Nie wszyscy są tacy jak ja!
– I dzięki Merlinowi! – wrzasnął James i złożył ręce w geście podziękowania skierowanego gdzieś ku niebu. – Nie wiem, jak wytrzymałbym z drugim takim jak ty!
Peter śmiał się razem ze wszystkimi. W końcu znów czuł się dobrze.
~*~
Peter wysiadł z Błędnego Rycerza, a przyjaciele odmachali mu, wychylając się przez otwarte okno. Remus jęknął, widząc jak James niemal w połowie przechyla się na zewnątrz. Zanim magiczny autobus odjechał, Ashley zobaczyła, co wyrabia James, machnęła krótko różdżką, a wszyscy Huncwoci wlecieli natychmiast do środka, kiedy okno zamykało się w ślad za nimi. Peter uśmiechnął się na ten widok i stał jeszcze przez chwilę, spoglądając na zakręt za którym zniknął Błędny Rycerz.
Wreszcie westchnął i skierował się do domu. Zaczynało zmierzchać – na niebie widać już było lśniące gwiazdy, ćwiartka księżyca jaśniała mlecznym blaskiem, choć nie zapadł jeszcze zmrok. Cienie wydłużały się i kurczyły w żółtym świetle latarń mijanych przez Petera. Wchodząc do domu, oczekiwał, że mama zaraz na niego wpadnie, uściska i upomni go za tak późny powrót. Jednak nic z tego się nie stało. Dom pogrążony był w ciemności i tylko w sypialni rodziców jaśniał migotliwy pomarańczowawy blask.
– Mamo? – zapytał Peter, stając w progu. – Przepraszam za…
Zatrzymał się w pół słowa, widząc jak Miranda nagle zerwała się z łóżka na jego widok. Mama natychmiast chwyciła go w objęcia i uściskała mocno, niemal wypychając powietrze z płuc. Peter poczuł, jak drży, a potem jej łzy spłynęły mu na szyję i wtedy wiedział, że stało się coś bardzo, bardzo złego.
– Mamo? – zapytał ponownie, gładząc wstrząsane spazmami płaczu plecy Mirandy.
Wreszcie kobieta oderwała się od niego, otarła oczy wierzchem dłoni rozmazawszy makijaż. Uśmiechnęła się przez łzy, przypatrując uważnie synowi. W końcu powiedziała urywanym, zmęczonym głosem:
– J-jesteś cały. – Pociągnęła nosem, uśmiechając się z trudem. – Kochanie, tata jest w szpitalu. N-nie chciał ci psuć wycieczki, więc o-obiecałam, że powiem ci dopiero, k-kiedy wrócisz…
– C-co się stało?
– W pracy nagle zrobiło mu się słabo i… i zemdlał. Uderzył głową o kant biurka. Zanim go znaleźli… zanim go znaleźli minęło tylko kilkadziesiąt minut. Natychmiast przewieźli go do szpitala, tego magicznego. Uzdrowiciel powiedział, że najważniejsza jest noc, że Hurkley zaniedbał eliksir jaki mu przepisali i dlatego…
Eliksir? Tata brał jakiś eliksir? Nigdy nie widziałem, żeby… Jest w szpitalu, jest przytomny, wszystko będzie dobrze, trzeba tylko tam pojechać. Nie może być sam. Uzdrowiciele mu pomogą. Na pewno.
– Chodź, mamo. Powinniśmy być przy nim, kiedy się obudzi. – Peter objął ją ramieniem, a Miranda rozpłakała się.
Minęła dłuższa chwila nim pani Pettigrew w końcu oderwała się od syna. Peter czuł, jak oblewa go zimny pot, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na rozklejenie się. Mama mnie potrzebuje. Zadzwonił po taksówkę i Peter poprosił o jak najszybsze podwiezienie pod szpital, do którego przewieźli tatę.
Droga dłużyła się niemiłosiernie i Peter zaczął się zastanawiać, dlaczego czas biegnie tak wolno jakby ktoś rzucił zaklęcie. Od kiedy tata brał ten eliksir? Czemu nigdy tego nie widziałem? Czemu nie zostałem w domu? Może gdybym poczekał na tatę, gdybym mu dzisiaj towarzyszył, gdybym nie spędzał czasu z przyjaciółmi, pomógłbym mu szybciej? Dlaczego straciłem cały dzień z nimi?! A jeżeli… Peter wziął głęboki wdech i wydech, czując ciepło drgającego ciepłego ciała mamy. Nasza obecność na pewno mu pomoże. Tata do nas wróci i wszystko będzie jak dawniej. Nie. Nie jak dawniej. Będę lepszym synem, zawsze wybiorę rodziców ponad cokolwiek innego.
Minęli zakręt i kolejny i jeszcze jeden. Coraz bliżej. Kiedy znaleźli się na miejscu, Peter chciał wybiec z taksówki, ale wiedział, że musi zaopiekować się mamą. Pomógł jej wyjść, zapłacił, pozwolił oprzeć się Mirandzie na ramieniu, poprowadził do recepcji… Wszystko to zrobił mechanicznie, nie zastanawiając się, myśląc jedynie o celu. Tato, jeszcze chwila. Wytrzymaj jeszcze chwilkę, już prawie jesteśmy.
Kiedy uzdrowicielka dowiedziała się, o którego pacjenta chodzi, spojrzała na nich współczująco. Nie rób tego, nic złego się nie stało. Nie potrzebuję twojego współczucia. Nie powiedział jej tego w twarz tylko dlatego, że nie chciał zasmucać mamy. Ruszyli do windy, a następnie długim białym korytarzem.
Hurkley Pettigrew leżał w przeraźliwie jasnej pościeli. Bezwładne dłonie spoczywały wzdłuż ciała, oczy pozostawały zamknięte i Peter pomyślałby, że tata tylko śpi, gdyby nie przeraźliwa bladość skóry i ogromny siniec wykwitający na czole. Miranda rozpłakała się głośno, podbiegając do męża i ściskając dużą dłoń w swoich małych. Pocałowała wierzch, desperacko przytuliła się do policzka.
Peter nie potrafił się ruszyć.
Stał w miejscu nie potrafiąc wykonać kroku naprzód. Na skórze miał gęsią skórkę, choć noc była pogodna. Księżyc na niebie skrywały odmierzające czas w nieskończoność tak czarne chmury. Wokół panował półmrok rozjaśniany tylko przez maleńką świeczkę przy łóżku Hurkleya. Żadna świeca nie rozjaśni mroków nocy, żadna siła nie zwróci straconego czasu, żadne dziecko nie powinno oglądać śmierci ojca. Z dziwną ociężałością Peter w końcu zrobił krok. Jeden. Drugi. Resztę dystansu przebiegł, przypadł do boku taty, tuląc się do jego drugiej dłoni. Ciepłej dłoni. Ciepłej!
Tej nocy nie potrafił zasnąć. Był jak strażnik na warcie, zupełnie jakby bronił taty przed całym złem tego świata. Nigdy jeszcze nie czuł się tak odpowiedzialny, tak zdeterminowany jak tej nocy. Gładził ojcowską dłoń długim powtarzanym po tysiąckroć gestem. Mama usnęła, oparłszy głowę o ramię taty. Wydawała się spokojna. Gdyby nie rozmazany tusz i nienaturalna pozycja, w której usnęła, Peter nigdy nie powiedziałby, że stało się coś złego.
– Peter. – Usłyszał słaby głos, mama wciąż spała, więc…
W mroku Peter ledwie dostrzegł półotwarte oczy ojca. Ale wpatrywał się w niego! Obudził się! Chłopak uszczypnął się, a kiedy poczuł ból, uśmiechnął się szczerze, chwytając mocniej dłoń tatusia. Skoro się obudził, najgorsze za nami.
– S-synu. Opie… kuj… mam… mamą.
Choć głos Hurkleya był przerwanym, ledwie wyraźnym szeptem, Petera nigdy żaden dźwięk nie ucieszył tak bardzo.
– Du… mny… ta… kiego …na.
Peter słyszał jak wybiła druga, głośno, wyraźnie, a jednak jakby z innego świata. Wreszcie zmorzył go sen. Sen ciężki i pusty. Zawsze pamiętał, co miało miejsce w snach, co robił, co przeżył. Często miewał wrażenie, że wszystko to dzieje się naprawdę – zdobywa puchar domów, jest najlepszy w klasie, przyjaciele gratulują mu świetnego pomysłu, zamienia się w ciastko, nie umie odpowiedzieć na pytanie, umyka przed wilkołakiem… Tej nocy nie było żadnych marzeń sennych. Tylko przyjazna czerń, tak wspaniale kojąca nerwy.
Rankiem zbudził go przeraźliwy krzyk. W ręku trzymał lodowatą dłoń.