P
|
eter Pettigrew, otrzymawszy list
od przyjaciela, bardzo się ucieszył. Po prawdzie w domu zwyczajnie mu się
nudziło. Matka faszerowała go różnymi pysznościami, jako że była naprawdę
wybitną kucharką. Uwielbiała powtarzać, że jej synek zasługuje na najlepsze i
wielu go nie docenia, bo ma nieco tylko za dużą tuszę. Nawet gdy opowiadał jej
o przyjaciołach, potrafiła znaleźć w nich wady, choć we własnym synu nie
dostrzegała absolutnie żadnych. Remusa uważała za zbyt potulnego, zaniedbanego
i gotowa była posunąć się do stwierdzenia, że jest on tylko kujonem z
wyolbrzymioną ambicją. Na pewno nie stanowił jednak osoby godnej jej
chłopaczka. Natomiast na temat Jamesa miała jeszcze gorsze zdanie. Uważała, że
Potter to rozpieszczony bachor, któremu jedynie pstro w głowie. Mało tego,
posądzała go niejednokrotnie o zainteresowanie własną płcią, a jego fascynację
Lily Evans nazywała kamuflażem. W dodatku niezmiennie twierdziła, że rodzice
przekazali mu jakieś wadliwe geny, bo musiał nosić okulary, a jego włosy
wiecznie sterczały we wszystkie strony.
Peter
próbował kiedyś wytłumaczyć matce, że on sam je czochra, ale nic to nie dało. W
gruncie rzeczy młody Pettigrew odnosił wrażenie, że mówienie matce, że nie
miała racji, jest jak rzucanie grochem o ścianę. Syriusz bynajmniej również nie
cieszył się sympatią rodzicielki Petera. O nim zwykła mówić jako o zepsutym
arystokracie, który na pewno pali, pije i uprawia przygodny seks, trwoniąc na
to setki funtów, a w dodatku dzieli rasistowskie poglądy rodziny i jest
zagrożeniem dla otoczenia. Peter co prawda próbował wytłumaczyć matce, że Black
zdecydowanie odciął się od rodziny, że nie pali, bo – mimo lekcji
mugoloznawstwa – i tak ma niewielkie pojęcie na temat mugolskich używek, a w
dodatku ma czternaście lat i na pewno nie
robi tego, o czym mama mówiła. Przy ostatniej kwestii najczęściej w dodatku
czerwieniał aż po same uszy, choć nie do końca wiadomo, czy powodem była
irytacja, czy też może wstydliwy dla Petera temat. W kwestii wyjaśnienia matce,
że czarodzieje używają galeonów, sykli oraz knutów, a nie funtów i pensów
chłopak najczęściej zwyczajnie nie miał siły nieustannie wertować. Bo nieważne,
że co roku istniała konieczność kupowania książek w walucie czarodziejów,
Miranda Pettigrew i tak wiedziała swoje.
W domu do
bólu utkwionym pod pantoflem kobiety, jedyne oparcie dla Petera stanowił
ojciec. Sherman, przy swojej rezolutnej żonie, wydawał się jednak w ogóle nie
istnieć. Czasami jego syn usilnie zastanawiał się, jakim cudem zostali parą, a
później wzięli ślub. Otóż pan Pettigrew był kościstym mężczyzną z głową bogato
przyprószoną siwizną. Bardzo wysoki, znacznie wyższy od żony. Zdawał się
górować nad nią jedynie pozornie, bo jeszcze nigdy nie przekonał jej do
zrobienia tego, na co sam miał ochotę. Tak więc zawsze jedli, co chciała
Miranda, wychodzili na zaplanowane przez nią uroczystości, bywali na wszystkich
degustacjach, jakie odbywały się w pobliżu około dziesięciu kilometrów od Londynu,
wyjeżdżali na wakacje kiedy i gdzie chciała. Nawet gdy przyszedł list z
Hogwartu, niewiele brakowało, a zostałby wyrzucony. Pani Pettigrew zwykła
pozbywać się korespondencji od nieznanych osób, ale bardzo spodobał jej się
herb Szkoły Magii i Czarodziejstwa, więc postanowiła go przeczytać. Wtedy też
Sherman po raz pierwszy został zmuszony do stawienia czoła sytuacji… i własnej
żonie.
Ten jeden
jedyny raz Miranda wykazała pełne zrozumienie. Choć niewykluczone, że było to
spowodowane jedynie jej niewiarygodną fascynacją światem magicznym. Ilekroć jednak przychodziło do wizyty na
Pokątnej, Peter wolał wybierać się tam z ojcem lub sam. Matki zwyczajnie się
wstydził ze względu na jej wścibstwo i pytanie zarówno jego, jak i obcych o
najróżniejsze sprzęty oraz aspekty magii. Szczególnie interesowało ją, czy jej
syn nauczy się „robić funty z powietrza”, jak to wtedy określiła – była
niezwykle zawiedziona, gdy uzyskała negatywną odpowiedź.
Tak więc list
od Jamesa pozwolił mu wreszcie wyrwać się z domu i choćby na kilka godzin uciec
przed Mirandą.
Pomachał ojcu
na pożegnanie, wziął od matki kanapki na drogę, bez których prawdopodobnie w
ogóle by go nie puściła, i przebiegł na drugą stronę ulicy. Pani Pettigrew
wyciągała jeszcze szyję i nawet z tej odległości Peter słyszał jej utyskiwania
na niepunktualność czarodziejskich autobusów. I zupełnie nie miało znaczenia,
że Błędny Rycerz pojawiał się na życzenie pasażera.
Chłopak
wygrzebał różdżkę z plecaka, który to również wcisnęła mu Miranda, upychając
tam drugie śniadanie, przekąski oraz coś do picia. Rozejrzał się uważnie,
wyglądając mugoli, a upewniwszy się, że teren jest czysty, machnął różdżką.
Przypomniał mu się Hogwart, ponieważ tam również zwykł pilnować korytarzy, gdy
James z Syriuszem zajmowali się realizacją dowcipów. Największe problemy sprawiały mu dyżury w
pobliżu kuchni, która najczęściej okazywała się zbyt nęcąca, aby jej odmówić.
Jednak sposób na pokonanie gruszki i dotarcia wprost do skarbnicy łakoci odkrył
właśnie Peter Pettigrew, z czego był niewyobrażalnie dumny.
Wreszcie z
zakrętu wyłonił się upragniony czerwony autobus. Z wyraźnymi problemami udało
mu się wyminąć drzewo tylko po to, by później gruchnąć w jednoosobowy dom. Bo
tak by się z pewnością stało, gdyby bliźniak nie umknął w popłochu na bok. Sam
Peter musiał salwować się ucieczką, ponieważ autobus wjechał na pobocze z
piskiem opon, przejeżdżając mimo przyszłego pasażera dobre kilka metrów. Niemal
natychmiast z drzwi Błędnego Rycerza wypadł mężczyzna.
–
Przepraszam, przepraszam pana najmocniej! – powiedział zielonkawy na twarzy
konduktor i próbował wygładzić pogniecioną marynarkę. Materiał stawiał jednak
dzielny opór i uparcie pozostawał w nieładzie. Chłopak dał więc w końcu spokój
nieszczęsnemu odzieniu i podniósł spojrzenie brązowych oczu na Petera.
Dopiero wtedy
Pettigrew poznał Martina Scotta, tegorocznego siódmoklasistę. Martin był dość
niski, ale krępy, co niejednokrotnie pomagało, bo grał na pozycji pałkarza w
drużynie Hufflepuffu. Jego kwadratowa twarz zazwyczaj oblana rumieńcem, choć
wielu lubiło twierdzić, że jest czerwona i Scott nieustannie się czegoś
wstydzi. Sam zainteresowany zazwyczaj kwitował to gromkimi salwami śmiechu.
Teraz jednak Martin wyglądał jak chodzące nieszczęście, co zdawała się
wykrzykiwać cała jego sylwetka. Przygarbiony wydawał się jeszcze niższy,
natomiast jego przydługie blond włosy sterczały we wszystkie strony. Ręce miał
opuszczone wzdłuż ciała, jakby w geście poddania.
– Nie ma za
co – wybąkał Peter, zupełnie nieprzyzwyczajony do takich uprzejmości, nie
wspominając nawet o zwracaniu się do niego per „pan”.
– Och, to ty
Peter. – Tym jednym zdaniem Martin sprowadził Petera na ziemię. – Masz jakiś
bagaż? Nie? To dobrze. Już dość się dzisiaj nadźwigałem, a nie ma jeszcze
południa. Wsiadaj.
Scott wskazał
szeroko otwarte drzwi autobusu i gestem zaprosił do środka. Peter wszedł i
zajął miejsce na parterze, tuż za kierowcą. Tym razem wszędzie rozstawiono
krzesła, które raczej słabo trzymały się podłogi. Peter miał lęk wysokości i
nigdy nie podzielał uwielbienia przyjaciół do zajmowania najwyższych miejsc czy
latania na miotle. Przynajmniej w tej drugiej kwestii dysponował pełnym
poparciem Remusa.
Ledwie drzwi
zamknęły się za Martinem, a Błędny Rycerz ruszył. Słupy musiały uskoczyć z jego
drogi, lecz kierowca bynajmniej się tym nie przejął. Gnał do przodu, nie
zważając ani na mugolskie znaki, ani na przeszkody. Peterowi trudno było
uwierzyć, że ludzie niemagiczni muszą starać się miesiącami o prawo jazdy –
patrząc na kierowcę Błędnego Rycerza, dochodził do wniosku, że wystarczy usiąść
za kółkiem, jakoś ruszyć i tyle wystarczy. Dlatego też zastanawiało go, czemu
mugole nie wymyślili jeszcze takich środków transportu. Po co im te wszystkie zasady, ograniczenia, przepisy? To wszystko tylko
utrudnia życie.
– Młody, miło
cię widzieć – odezwał się Martin, który zdążył usiąść koło Petera. – Jeżeli
kiedyś przyjdzie ci na myśl pracować tutaj, nie rób tego.
Nawet głos
Scotta był zmęczony, zupełnie jak nie on. W Hogwarcie nigdy nie bywał tak
wyprany z energii jak w tej chwili.
– Cześć –
odpowiedział Peter. – To czemu się za to wziąłeś?
– Bo nikt
mnie nie uprzedził.
Martin
pochodził z mugolskiej rodziny i najwyraźniej
wcześniej nie miał okazji podróżować magicznymi środkami transportu. Peter
spłonił się, przypominając sobie ten fakt i słysząc odpowiedź kolegi.
– Chciałem
trochę zarobić – kontynuował Scott z nieco weselszą miną. – Wiesz, moja matka
nie ma najłatwiej i głupio mi prosić ją o pieniądze. W końcu jestem już
pełnoletni! Trzeba sobie jakoś radzić, prawda?
Peter
przypomniał sobie, że Puchon miał dziewczynę. Wydawało mu się, że na imię jej
było Kate i również była w Hufflepuffie. Gdzieś z odmętów pamięci wygrzebał
dawną rozmowę z Remusem. Lupin powiedział mu wtedy, że Martin ma jeszcze sześć
lat młodszą siostrę i dziesięć lat młodszego brata. Doszedł wówczas do wniosku,
że pan Scott musiał opuścić żonę krótko po narodzinach trzeciego dziecka i od
teraz cały ciężar utrzymania domu oraz trójki dzieci spoczął na mamie Martina.
Jednak pani Scott była kobietą silną, łatwo się nie poddawała, czego
świadectwem mogła być plotka krążąca po Hogwarcie. Otóż, mówiło się, że gdy pan
Scott zawiadomił ją, że odchodzi, ona spokojnie powiedziała, że najwyższy czas,
bo już serdecznie miała go dość. Nikt jednak nie potrafił potwierdzić tej
wersji ani też jej zaprzeczyć, nie było również wiadomo, od kogo ona w ogóle
wyszła.
– A jak masz
zamiar pogodzić pracę tutaj z uczeniem się w Hogwarcie? – zapytał Peter, chcąc
jakoś podtrzymać rozmowę.
– Wcale –
odpowiedział Martin, a na jego ustach pojawił się już pełen uśmiech. – To tylko
fucha na wakacje, nie mam zamiaru tu później wracać. No i teraz już nie dziwię
się, czemu nie mogli znaleźć nikogo chętnego na tę robotę – dodał,
wzdychając. – Bym zapomniał! Gdzie ty w
ogóle jedziesz? Bo gdzieś na trzecim piętrze chyba siedzi James Potter. To twój
kumpel, nie?
Jakby na
potwierdzenie jego słów nad ich głowami rozległ się łomot i krzyki, a później
głośne przepraszam, które trudno było
pomylić. Do ich uszu dobiegły też chichoty grupki czarownic i na chwilę
wszystko ustało.
– Tak, miałem
się z nim tutaj spotkać. Najwyraźniej zapomniał, że nie przepadam za wyższymi
piętrami – burknął Pettigrew.
Czuł się
niezręcznie, musząc wyjaśniać niemal obcej osobie, że jego własny przyjaciel
zapomniał o dręczącym go lęku wysokości. Szczególnie, że stanowiło to
oczywistość na pierwszy rzut oka. W dodatku Petera irytowało ciągłe
przypominanie Jamesowi i Syriuszowi, że wcale nie lubi być wysoko ni wiecznie
rzucać się w oczy.
– Rozumiem –
powiedział pocieszająco Martin, choć Peter był przekonany, że wcale tak nie
jest. – Chyba coś mówił, gdy wsiadał,
ale tak się śpieszył, żeby zająć wam miejsca, że tylko wrzasnął w biegu.
Taaak, to bardzo podobne do Jamesa. On
zawsze wszystko robi w biegu. Nawet plany.
Peter czasami
zastanawiał się, czy pomysły Pottera można w ogóle nazywać planami, bo zazwyczaj
ledwie na jakiś wpadł, przystępowali do realizacji. W dodatku opcji B nigdy nie
mieli.
Błędny Rycerz
gwałtownie wyhamował, rozległy się łomoty i trzaski. Najprawdopodobniej kilka
krzeseł zostało połamanych, bo Peter usłyszał przekleństwa paru czarodziejów, a
później ciche Reparo. Piski na
piętrze stały się głośniejsze, gdy ktoś najprawdopodobniej wpadł w grupkę
dziewczyn. Stłumiony głos przypominał Jamesa, jednak Pettigrew nie był tego do
końca pewien.
– Na gacie
Merlina! Chyba na poprzednim postoju powinien wsiąść mój kumpel! Przepraszam!
Przepraszam! No przesuńcie się, a nie chichoczecie!
Peter
podniósł się z podłogi i potarł obolały bok, na który miał nieszczęście upaść.
Spojrzał w górę, jakby oczekiwał, że Potter zaraz wpadnie do dolnego przedziału
przez sufit. Tak się jednak się stało. Martin podał rękę chłopakowi i pomógł mu
wstać.
– Zawsze tak
hamuje, co za człowiek – burknął Scott.
Ledwie Peter
zdołał się wyprostować, ze schodów wypadł James. Miał na sobie szaty
czarodzieja, co nieco zdziwiło Pettigrewa, a jeszcze bardziej to, że wydawały
się zielonkawe. Peter założył nowe jeansy oraz łososiową koszulę, wciśniętą mu
przez matkę, żeby godnie się prezentował. Szata Jamesa nie stanowiła już
całości, jej rękaw dumnie prezentował rozdarcie niemal do łokcia i dyndał się
wokół ręki. W dodatku twarz Pottera była czerwona, co zapewne wynikało z
wysokiej temperatury, wciąż utrzymującej się w kraju, a w autobusie niemal
osiągającej swe apogeum.
– Peter, tu
jesteś! – zdążył powiedzieć zadowolony James, nim wyrżnął głową w jakąś rurkę,
gdy autobus ruszał.
Tym razem
nawet Martin nie utrzymał się na krześle, a po całym Błędnym Rycerzu wzniosła
się zgodna fala przekleństw, która musiała dotrzeć nawet do przygłuchego
kierowcy. Gdy wreszcie Peterowi udało się wygramolić spod innego krzesła,
zobaczył, że James miał paskudnie rozwalony łuk brwiowy i do tego stłuczone
okulary. Właśnie podchodził do niego Scott, miotając po drodze wyjątkowo
nieprzyjemne epitety w kierunku kierowcy. Tamten jednak najwyraźniej zupełnie
się tym nie przejmował.
– Dobra,
zaraz ci to naprawię – mruknął Martin do Jamesa, wyciągając różdżkę. – Ernie to
wariat, pewnego dnia wreszcie wyrżnie w coś Błędnym Rycerzem i na tym skończy
się jego żywot. Oby nie tyczyło się to również mojego.
– Daj spokój,
mogło być gorzej – stwierdził rzeczowo James, szczerząc zęby.
– Tylko się
nie ruszaj, nie jestem w tym tak dobry jak pani Cavani.
Candora
Cavani była ich szkolną pielęgniarką.
– Może zostać
blizna, z radością będę prezentować światu rany wojenne!
– Może jednak
powinniśmy pojechać do Munga? – Martin zwrócił się do Petera. – Nie wiem, czy
nie za mocno uderzył się w głowę.
– Eee tam,
chłopak ma mocną dyńkę, nie marudź, Martin – odezwał się wreszcie kierowca.
Peter
spojrzał w jego kierunku i zobaczył, że jest odwrócony w ich stronę niemal
całym tułowiem, a autobus mimo to gnał przed siebie jak szalony. Wjechali na
chodnik, a kilkanaście koszy i drzew uskoczyło na bok. Ernie miał na nosie
niewiarygodnie grube okulary, a w jego ciemnych włosach już pojawiały się grube
pasma siwizny. Mimo to posiadał jednak dość przyjazne spojrzenie wiecznego
lekkoducha. Pettigrew zaczął się zastanawiać, jakim cudem udało mu się dostać
tę pracę, bo już na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka niezrównoważonego
psychicznie. Przynajmniej w opinii
Petera.
– Wiesz co,
Ernie? – burknął jednak Martin, gdy już opatrzył Jamesa. – Jak wniesie skargę,
to będzie tylko i wyłącznie twoja wina.
Ernie
odwrócił się znów w kierunku drogi, marudząc coś o przebrzydłych gryzipiórkach
i paskudnych wymoczkach, których zatrudniają nie wiadomo po co. Scott puścił te
uwagi mimo uszu i, nachmurzony, wszedł po wąskich schodach na wyższe piętro.
– Czemu nie
zajrzałeś wyżej? – zapytał James. – Przecież wiesz, że zawsze tam siadam, a ode
mnie jest dalej i wyjechałem wcześniej. Zresztą nieważne – machnął ręką – masz
pojęcie, co za okropne dziewuchy tam siedziały? Ciągle tylko piszczały i już
zaczynałem się bać, czy nie ogłuchnę. No, ale czemu tak się ubrałeś?
Peter na
początku poparzył na Jamesa, na jego zniszczony rękaw, poplamiony krwią
kołnierzyk i potargane włosy, a później
na siebie. W porównaniu do Pottera wypadł całkiem schludnie i dobrze. Jego spodnie
były bardzo zgrabnie wyprasowane w kant, a koszula nie nosiła żadnych oznak
walki, jak w przypadku Jamesa.
– A jak
miałem się ubrać? – zapytał niemrawo Peter.
James
zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, czy dobrze będzie uświadomić
przyjacielowi, co miał na myśli, ale wreszcie pokręcił głową. Tylko mruknął coś
o niezbyt tolerancyjnych tendencjach Walburgi i zaraz zbył Petera opowieścią o początku swoich wakacji.
Państwo
Potter byli w Brazylii wraz ze swoim pierworodnym. Pływali wzdłuż Amazonki,
podziwiali wspaniałe widoki, kąpali się w spienionych wodach wodospadów i
walczyli z komarami oraz wszelkimi innymi pasożytami. James zarzekał się, że
chciał go udusić boa dusiciel, opowiadając, jak złapał go wielkimi, tłustymi,
kolorowymi łapskami i trzymał za szyję. Tylko zimna krew i odwaga ocaliła
Pottera przed śmiercią w uściskach egzotycznego zwierza. Peter jednak nie
potrafił sobie wyobrazić węża z rękoma, więc cała historia Jamesa mocno
zalatywała jedną wielką bujdą.
– No,
chłopaki, dojeżdżamy do Grimmauld Place – zwrócił się do nich kierowca. – Zdaje
się, że to wasz przystanek, co nie? A za tamto – Ernie znów odwrócił się do
nich, wskazując na swój łuk brwiowy – przepraszam, akurat piłem kawę i nie
zauważyłem, że tak mocno przycisnąłem gaz.
– Pan się nie
przejmuje, ważne, że było fajnie! – powiedział uradowany James.
Błędny Rycerz
zatrzymał się z nieodłącznym piskiem
opon, a krzesła i pasażerowie gwałtownie przesunęli się po przodu. Tym razem
zarówno Peter jak i James utrzymali względną równowagę i nie wylądowali na
podłodze.
Z góry zbiegł
zasapany Martin, który przypomniał sobie, że nie pobrał od Petera opłaty za
przejazd. Otrzymawszy wynagrodzenie, pomachał im serdecznie na pożegnanie, nim
uderzył w szybę, gdy Ernie ruszał.
Przed
chłopcami tymczasem rozciągała się długa i nadzwyczaj prosta ulica, a wzdłuż niej
wznosiły się kilkupiętrowe domy wraz z niewielkimi ogródkami. Ruszyli przed
siebie, spoglądając na numery mieszkań, w istocie niewiele się od siebie różniących.
Najwyraźniej Mugole, tu mieszkający, nie mieli też zwyczaju zbytnio dbać o
grządki, bo większość kwiatów uschła, a jeżeli coś się zieleniło, były to
chwasty. Minęli uschnięte drzewo, którego konar niebezpiecznie zwieszał się tuż
nad głowami przechodniów i stanęli przed domem numer jedenaście.
James
spojrzał na Petera, a na jego twarzy zagościło zwątpienie. Zmarszczył czoło i
spojrzał pytająco na towarzysza. Jednak gdy Peter nie odpowiadał, postanowił
zapytać.
– Remus
mówił, że to był numer jedenaście czy trzynaście? – Potter wiódł wzrokiem od
jednego domu do drugiego.
– Chyba
dwanaście – mruknął w odpowiedzi Pettigrew.
– Ale tu nie
ma takiego domu… – jęknął Potter, stając pomiędzy numerami jedenaście i
trzynaście.
Peter już
zaczynał się zastanawiać czy może Błędny Rycerz nie zawiózł ich na niewłaściwą
ulicę. Po niecałej godzinie jazdy żywił poważne wątpliwości co do umiejętności
jazdy Ernie’ego. Trudno więc oczekiwać od takiego kierowcy znajomości
jakiegokolwiek miasta. Jednak na jednym z płotów widniała tabliczka, dumnie
głosząca, że rzeczywiście wylądowali na Grimmauld Place.
Obaj
spojrzeli na siebie bezradnie, nie wiedząc, co dalej zrobić. Jednak wtem domy
zaczęły się przesuwać, robiąc miejsce dla trzeciego, który zdawał się wychodzić
z pomiędzy nich. Okna domów numer jedenaście i trzynaście zatrzęsły się, ściany
zadygotały, lecz mugole, znajdujący się wewnątrz, nie zwrócili na to
najmniejszej uwagi. Peter dostrzegł, że jedna z rodzin na drugim piętrze
oglądała akurat telewizję, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo, jakby ich
dom właśnie nie drżał. Wreszcie tuż przed chłopakami pojawiła się metalowa
furtka, wiodąca przez wystrzyżony ogródek do niemalże czarnych, hebanowych
drzwi.
– To było
świetne! – wykrzyknął James o wiele za głośno.
Przechodząca
obok kobieta, zapewne mugolka, obejrzała się w ich stronę ze zdziwieniem.
Najwyraźniej i ona nie widziała nic niepokojącego, nie dostrzegła domu numer
dwanaście ani tego, jak się pojawił. Obrzuciła jeszcze tylko Pottera krzywym
spojrzeniem i odeszła. Peter gotów był dać słowo, że słyszał, jak mówiła „… co
za młodzież, mało im Halloween, to jeszcze teraz muszą się przebierać za
niewiadomo co. I wrzeszczeć bez powodu, pewnie jacyś wariaci…”.
Gdy Pettigrew
znów spojrzał w kierunku przyjaciela, James trzymał już dłoń na klamce.
Przypatrzył się jej uważnie i delikatnie potarł, obaj zobaczyli, jak błyszczała
w słońcu srebrzystym blaskiem. Byli niemal pewni, że to czyste srebro. Potter
nacisnął klamkę, pchnął furtkę, która przeraźliwie zaskrzypiała i ruszył przed
siebie wprost do ukrytych w półcieniu drzwi.
Peter na
chwilę się zagapił, patrząc na przyjaciela. Miał złe przeczucia i nagle
przypomniał sobie, że nigdy nie słyszał, by Syriusz zapraszał ich do domu. Ba,
on zwykł zbywać temat swojej rodziny, a jeżeli już poruszał ten wątek,
najczęściej wyrażał się o nich bardzo kąśliwie. Pettigrew przypomniał sobie,
jak dwa lata temu państwo Black odprowadzali swych synów do pociągu. Nie
wyglądali wtedy na zbyt miłych, a matka Syriusza nachyliła się nad nim i długo
mu coś tłumaczyła. Gdy w pociągu Black do nich dołączył, miał skwaszoną minę i
humor zepsuty niemal na całą drogę.
– Idziesz? –
zapytał James.
Potter stał
odwrócony do przyjaciela tyłem, z ręką uniesioną już do kołatki. Peter ruszył
przed siebie, choć cały przepełniony był złymi przeczuciami co do tej wizyty.
Zaczął zastanawiać się, czy aby na pewno James mówił prawdę, gdy opowiadał, jak
mili są państwo Black. Potter zwykł fantazjować na wiele tematów, więc czemu
nie i w tym wypadku?
Mimo obaw
Petera, James uniósł kołatkę i zastukał.
Pettigrew
obejrzał się za siebie, przygotowując drogę ucieczki.
11.04.2014 - rozdział zbetowany przez Degausser.
W sumie nawet dobrze, że rozdział ten jest z perspektywy Petera. Choć nigdy za nim nie przepadałam, to jednak z reguły był on bardzo marginalizowany, zarówno w HP, jak i w opowiadaniach, gdzie z reguły większość autorów skupia się na Jamesie i Syriuszu, a Peter robi za tło.
OdpowiedzUsuńWgl, jego matka jest mugolką? Nie wiem czemu, ale troszeczkę mi się skojarzyła z ciotką Petunią, choć mają różny stosunek do magii. Nie wiem, skąd te skojarzenia, ale współczuję jej mężowi i synowi ^^.
Opis podróży Błędnym Rycerzem wyszedł całkiem fajnie. Ogólnie lubię czytać o tym środku transportu, gdyż podróże nimi musiały być dość zabawne, choć i obfitujące we frustrację, gdy Ernie chaotycznie prowadził, co widać choćby po Jamesie, który wyszedł z autobusu dość poobijany. Ale jest na tyle beztroski, że zdaje się tym nie przejmować.
Fajnie wyszło też opisanie ich dotarcia do domu Syriusza. Jestem ciekawa, jak zareaguje Walburga - jeden z kumpli syna jest w stroju mugolskim, a drugi w obszarpanej szacie. Mam nadzieję, że pozwoli im się z nim spotkać ;).
Martin całkiem sympatyczny. Pojawi się jeszcze kiedyś w opowiadaniu? Zaiste, praca w tym konkretnym autobusie nie jest zbyt łatwa, heh.
Ogólnie mi się podobało ;). Prócz paru uwag, które wypisałam poniżej (i mam nadzieję, że się nie pogniewasz) było całkiem okej ^^.
A czcionka mogłaby być troszeczkę większa. Ale może tylko o jeden (np. jeśli masz na przykład 12 pixeli, nie wiem, ile masz, w ustawieniach, to możesz dać 1 więcej niż jest obecnie). Niestety jestem ślepa, to lubię większe czcionki. Tak to kolor ciemny może być. Miejscami masz krzywe akapity ;PP.
Widziałam też parę drobnych błędów:
jako iż była - troszkę dziwne sformułowanie ;)
ponieważ autobus wjechał na pobocze z piskiem opon, przejeżdżając mimo przyszłego pasażera dobre kilka metrów. - chyba obok ^^
bo musi nosi okulary - nosić ;)
Mugole - z małej
chłopak najczęściej zwyczajnie nie miał siły nieustannie wertować - słowo "wertować" w tym kontekście brzmi dziwnie. Wertować można książkę ;).
niewiadomo - nie wiadomo
Nie pamiętam, czy coś jeszcze było, ale tyle znalazłam przy drugim czytaniu ;PP.
ps. U mnie nowość ^^.
Ło matko - z Petunią? Przyznam, że bardzo mnie zaskoczyłaś... Bo Petunia była bardziej pod butem męża niż odwrotnie, czyli jak jest u Pettigrewów.
UsuńDzięki ;) Walburga i jakiekolwiek ustępstwa? Marnie... I niezwykle się cieszę, że zwróciłaś uwagę na ich stroje :D
Martina można oczekiwać przy meczach Quidditcha, a tak poza tym - małe szanse, bo on kończy Hogwart i jest w zupełnie innym domu niż chłopaki.
Tak jak teraz, czy jeszcze większa? Skubane, żeby tabulatory były krzywe to już ludzkie pojęcie przechodzi...
Czemu dziwne, nie łapię? To prawie to samo, co "jako że"
Nie, mimo fajniej brzmi, a tu również pasuje ;)
Bleh literówki :( Poprawione.
Dziwnie? No nie wiem...
Ale, że tego mi word nie podkreślił... ugh, jeszcze znaleźć nie mogę - co za dzień!
Dzięki wielkie za wypisanie moich wpadek ^^
Kurczę blade upieczone - czemu ja nie widziałam tego w obserwowanych? To po co to jest, jak i tak nie podaje wszystkiego, no?! w każdym razie dzięki za informację ;)
Nie wiem czemu akurat z Petunią, no ale sam fakt, że jest też taka wścibska i przykłada wagę do starannego wyglądu, może dlatego ;). To było takie moje pierwsze, bardzo luźne skojarzenie.
UsuńSpodziewam się, że te stroje będą ważne, skoro je tak dokładnie opisałaś. Ciekawi mnie mina Walburgi, z pewnością nie będzie zachwycona.
O, teraz jest dobrze ;P. Ja po prostu jestem ślepa, a czasami niektórzy sobie dadzą tak małe czcionki, że musiałabym z lupą czytać. Teraz na pewno mniej męcząco będzie :).
Spoko, literówki zdarzają się każdemu ^^. Dlatego daję teksty betom, bo tak to ciągle miałam albo dziwne wyrazy, albo literówki...
No, bo mi się obserwowane popsuły ostatnio (mam nadzieję, że się naprawią), ale póki się tak nie stanie, będę musiała wszystkich informować przez gadu/spamowniki na blogach. Posty na drugim blogu normalnie mi wyświetla, ale Evelyn nie :/. Pewnie znowu jakiś kaprys blogspota, jak z tymi kasującymi się komentarzami, co działo się na początku lipca.
Czcionka mogłaby być odrobinę większa i o ton jaśniejsza. To tak ode mnie, bo gdzieś tam pod koniec literki zaczęły mi się odrobinę zlewać.
OdpowiedzUsuńI na początek błędy:
bo musi nosi okulary - nosić
pan Pettigrew był kościstych mężczyzną - kościstym?
zwykł pilnować korytarze - korytarzy?
Niema natychmiast z drzwi Błędnego Rycerza wypadł mężczyzna. - niemal
a po całym Błędnym Rycerzy - Rycerzu
Zresztą nie ważne - nieważne.
A jeśli chodzi o rozdział, to rzeczywiście, Peter go ukradł, ale czytało się przyjemnie. Nawet na początku trochę mu współczułam, ale i tak nie zdobędzie mojej sympatii, to w końcu Glizdogon.
Podobały mi się strasznie sceny w autobusie. Jednocześnie przypominały te z książek i ich nie przypominały. Fajnie wykreowany Martin, chociaż pojawił się tylko na chwilę, ale zdążyłam go polubić.
Jestem też ciekawa co takiego się stało, że Syriusz zaprosił ich do domu i dlaczego to Remus przekazywał im tę informację. Nie sądzę, by rzeczywiście był to jakiś podstęp, ale może nas zaskoczysz?
Poprawione - dzięki wielkie za wskazanie ;)
UsuńWidzę, że Martin wyszedł mi zaskakująco dobrze ^^ Serdeczne dzięki ;)
Syriusz ich nie zaprosił - to akcja zaaranżowana przez Jamesa w poprzednim rozdziale. A Remus powiedział im tylko który to numer domu, bo ci dwaj nie wiedzieli :P
Pierwsze co - pokłony za Petera, który - jak sama zresztą napisałaś - zazwyczaj nie istnieje w większości opowiadań. A przecież kanon wyraźnie mówi, że Glizdogon był do samego końca przy Potterach i Blacku. Nie wiem, jak to adekwatniej nazwać, bo przecież o przyjaźni mowy nie było.
OdpowiedzUsuń"Mało tego, posądzała go niejednokrotnie o zainteresowanie własną płcią, a jego fascynację Lily Evans nazywała kamuflażem." - zabiłaś mnie, poważnie. Ale nie, że źle. Tak zupełnie niespodziewanie ;) Matka Petera w pewnym stopniu przypomina mi Walburgię Black - nikt nie jest na tyle dobry, by zadawać się z jej synem. No, prawda jest taka, że jej syn i tak po pewnym czasie nie był już mile widziany w rodzinnym domu, ale wiesz, chodzi mi o to przekonanie, że Blackowie są lepsi od wszystkich. Tak samo myślała matka Petera - że jej syn jest kimś lepszym niż jakiś tam Remus czy James.
Osoba Mirandy jest dość nietypowa. I naprawdę dziwię się jej mężowi, że na to wszystko pozwalał, ja bym chyba nie umiała cały czas żyć pod dyktando człowieka, który podobno mnie kocha. Pewnie to wszystko wynikało z potegi uczucia, którym ją obdarzył, ale mimo wszystko, według mnie, jest to zdecydowanie niezdrowy układ i facet powinien uciekać gdzie pieprz rośnie ;)Zwłaszcza, że z kolejnego akapitu możemy dowiedzieć się również, że niezła z niej była materialistka.
"Po co im te wszystkie zasady, ograniczenia, przepisy? To wszystko tylko utrudnia życie." - dzięki temu wszystkiemu jeszcze żaden dom nie musiał usuwać mi się z drogi ;D
Ogólnie zapomniałam wcześniej napisać - wielkie brawa za pomysłowość. Chodzi mi o pracę w Błędnym Rycerzu. Oryginalne i dość zabawne. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim i mnie samej raczej nie wpadłby taki pomysł do głowy.
"Gdy wreszcie Peterowi udało się wygramolić z pod innego krzesła," - "spod", nie "z pod" ;)
Czcionka jest ok, mi nie przeszkadza w czytaniu, a moje oczy ciężko zadowolić, uwierz mi.
Pozdrawiam ;)
Błahaha - ciesze, że mi się udało :D Bo to zdanie jest chyba najlepsze z całego rozdziału ^^
UsuńA co do spojarzenia Walburga-Miranda - tak, jak najbardziej masz rację. Obie są w ogromnym sensie do siebie podobne, choć ich synowie to zupełna przepaść. Taka pani Pettigrew była mi jednak bardzo potrzebna ^^
Wiesz, w ich związku to raczej nie chodzi o uczucie, przynajmniej nie teraz. A Sherman to kompletny pantoflarz, on już się przyzwyczaił. No i nigdy nie miał jaj, żeby wygarnąć żonie co myśli o bardzo wielu rzeczach.
Ach, znalazłaś ;) Liczyłam, że ktoś znajdzie ten fragment, mając na myśli własnie kierowców lub tych, którzy dopiero chcą nimi zostać :P
Dzięki wielkie :D Właśnie chciałam, żeby było coś zupełnie innego niż kanonowy Stan, bo przecież ile można? Bardzo się cieszę, że mi się udało ;)
Eh poprawione - jestem ślepa kura. Dzięki, że wytknęłaś błąd.
A, bo ty to już czytałaś tą powiększoną :P Ale dobrze, że jest dobra (a masło maślane, wiem).
Skoro taka Miranda była Ci potrzebna, ufam, że szykujesz coś ciekawego i na pewno znowu mnie zaskoczysz ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie tak mi się wydawało, że brakował mu odwagi, żeby powiedzieć co czuje, postawić na swoim albo po prostu zrobić coś tak, jak mu się podoba bez konsultacji z żoną.
Z własnego doświadczenia wiem, że te wszystkie przepisy bardzo ułatwiają życie ;) Pod warunkiem, że na prostej, ładnej, równej drodze nie masz ograniczenia do 40, bo to naprawdę irytuje.
Masło maślane, ale sens przekazany ;D
Od jakiegoś czasu przymierzam się do skomentowania, ale jakoś brakuje mi słów. Powiem tak: jestem zakochana w Twoim opowiadaniu i chciałabym spędzić z nim resztę swoich dni.
OdpowiedzUsuńSerio.
Niesamowicie podoba mi się to, jak podeszłaś do tematyki i jak pięknie Ci z nią idzie. Huncwoci są tacy, jak pisałaby o nich Rowling, gdyby pisała więcej, w to wierzę. I kocham ich, każdego, nawet Petera na razie i dzięki Ci za to, że masz na niego pomysł i nie odrzucasz go na bok. Napisałam, że ich kocham, ale muszę się powtórzyć w pewien sposób: szaleję za Jamesem, bo za nim się nie da nie szaleć. I ucieszyłam się jak stuprocentowy debil, kiedy rozciął sobie łuk brwiowy i chciał blizny, bo i ja ostatnio sobie łuk brwiowy rozcięłam i bliznę mam. Cieszę się, że mamy coś wspólnego, nawet jeśli jemu blizny brak.
Za Syriuszem także szaleję, w ogóle za wszystkimi szaleję, a za Tobą najbardziej, amen.
Kończę, bo czuję, że mój wywód zbyt dużo sensu nie ma.
Albo jeszcze dorzucę, że masz piękny styl pisania, tak się przyjemnie Twój twór czyta, że ach.
Teraz już naprawdę kończę i pozdrawiam serdecznie!
hogwarts-friendship
Też tak czasami mam ;)
UsuńStrasznie mi miło, że wszystko tak ci się podoba. Naprawdę dodałaś mi skrzydeł, więc muszę się przemóc i dokończyć 5 ^^
Rzeczywiście macie z Jamesem wspólne przezycia. Szkoda, że Jim jednak blizny mieć nie będzie ;(
Pozdrawiam cieplutko ;)
Ludzie tu piszą okropnie długie komentarze. Ja chyba nie napiszę aż tak długiego :P
OdpowiedzUsuńTen rozdział był naprawdę świetny. Jak go czytałam to nie mogłam się oderwać. Normalnie byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam, że to już koniec.
Podziwiam, że można napisać coś takiego. Zwykła podróż Błędnym Rycerzem (jeśli można nazwać ją zwykłą), a tu tyle się działo. Uwielbiam tego kierowcę. Jednak najlepszy był James z tym swoim siedzeniem koniecznie na górze i rozchichotanymi dziewczynami. Na pewno mu się nie nudziło. Fajna jest mama Peter'a. Znaczy pod takim względem fajna, że fajnie wykreowana przez Ciebie. Współczuję Peter'owi. No i umieram z ciekawości, co się stanie u Blacków.
Pozdrawiam ;)
http://magicznaprzystanblogowelfik.blogspot.com
http://szkolaastridlilo.blogspot.com ------> postanowiłam napisać coś własnego ;)