czwartek, 8 sierpnia 2013

3 Błędny Rycerz

                  
P
eter Pettigrew, otrzymawszy list od przyjaciela, bardzo się ucieszył. Po prawdzie w domu zwyczajnie mu się nudziło. Matka faszerowała go różnymi pysznościami, jako że była naprawdę wybitną kucharką. Uwielbiała powtarzać, że jej synek zasługuje na najlepsze i wielu go nie docenia, bo ma nieco tylko za dużą tuszę. Nawet gdy opowiadał jej o przyjaciołach, potrafiła znaleźć w nich wady, choć we własnym synu nie dostrzegała absolutnie żadnych. Remusa uważała za zbyt potulnego, zaniedbanego i gotowa była posunąć się do stwierdzenia, że jest on tylko kujonem z wyolbrzymioną ambicją. Na pewno nie stanowił jednak osoby godnej jej chłopaczka. Natomiast na temat Jamesa miała jeszcze gorsze zdanie. Uważała, że Potter to rozpieszczony bachor, któremu jedynie pstro w głowie. Mało tego, posądzała go niejednokrotnie o zainteresowanie własną płcią, a jego fascynację Lily Evans nazywała kamuflażem. W dodatku niezmiennie twierdziła, że rodzice przekazali mu jakieś wadliwe geny, bo musiał nosić okulary, a jego włosy wiecznie sterczały we wszystkie strony.
Peter próbował kiedyś wytłumaczyć matce, że on sam je czochra, ale nic to nie dało. W gruncie rzeczy młody Pettigrew odnosił wrażenie, że mówienie matce, że nie miała racji, jest jak rzucanie grochem o ścianę. Syriusz bynajmniej również nie cieszył się sympatią rodzicielki Petera. O nim zwykła mówić jako o zepsutym arystokracie, który na pewno pali, pije i uprawia przygodny seks, trwoniąc na to setki funtów, a w dodatku dzieli rasistowskie poglądy rodziny i jest zagrożeniem dla otoczenia. Peter co prawda próbował wytłumaczyć matce, że Black zdecydowanie odciął się od rodziny, że nie pali, bo – mimo lekcji mugoloznawstwa – i tak ma niewielkie pojęcie na temat mugolskich używek, a w dodatku ma czternaście lat i na pewno nie robi tego, o czym mama mówiła. Przy ostatniej kwestii najczęściej w dodatku czerwieniał aż po same uszy, choć nie do końca wiadomo, czy powodem była irytacja, czy też może wstydliwy dla Petera temat. W kwestii wyjaśnienia matce, że czarodzieje używają galeonów, sykli oraz knutów, a nie funtów i pensów chłopak najczęściej zwyczajnie nie miał siły nieustannie wertować. Bo nieważne, że co roku istniała konieczność kupowania książek w walucie czarodziejów, Miranda Pettigrew i tak wiedziała swoje.
W domu do bólu utkwionym pod pantoflem kobiety, jedyne oparcie dla Petera stanowił ojciec. Sherman, przy swojej rezolutnej żonie, wydawał się jednak w ogóle nie istnieć. Czasami jego syn usilnie zastanawiał się, jakim cudem zostali parą, a później wzięli ślub. Otóż pan Pettigrew był kościstym mężczyzną z głową bogato przyprószoną siwizną. Bardzo wysoki, znacznie wyższy od żony. Zdawał się górować nad nią jedynie pozornie, bo jeszcze nigdy nie przekonał jej do zrobienia tego, na co sam miał ochotę. Tak więc zawsze jedli, co chciała Miranda, wychodzili na zaplanowane przez nią uroczystości, bywali na wszystkich degustacjach, jakie odbywały się w pobliżu około dziesięciu kilometrów od Londynu, wyjeżdżali na wakacje kiedy i gdzie chciała. Nawet gdy przyszedł list z Hogwartu, niewiele brakowało, a zostałby wyrzucony. Pani Pettigrew zwykła pozbywać się korespondencji od nieznanych osób, ale bardzo spodobał jej się herb Szkoły Magii i Czarodziejstwa, więc postanowiła go przeczytać. Wtedy też Sherman po raz pierwszy został zmuszony do stawienia czoła sytuacji… i własnej żonie.
Ten jeden jedyny raz Miranda wykazała pełne zrozumienie. Choć niewykluczone, że było to spowodowane jedynie jej niewiarygodną fascynacją światem magicznym.  Ilekroć jednak przychodziło do wizyty na Pokątnej, Peter wolał wybierać się tam z ojcem lub sam. Matki zwyczajnie się wstydził ze względu na jej wścibstwo i pytanie zarówno jego, jak i obcych o najróżniejsze sprzęty oraz aspekty magii. Szczególnie interesowało ją, czy jej syn nauczy się „robić funty z powietrza”, jak to wtedy określiła – była niezwykle zawiedziona, gdy uzyskała negatywną odpowiedź.
Tak więc list od Jamesa pozwolił mu wreszcie wyrwać się z domu i choćby na kilka godzin uciec przed Mirandą.
Pomachał ojcu na pożegnanie, wziął od matki kanapki na drogę, bez których prawdopodobnie w ogóle by go nie puściła, i przebiegł na drugą stronę ulicy. Pani Pettigrew wyciągała jeszcze szyję i nawet z tej odległości Peter słyszał jej utyskiwania na niepunktualność czarodziejskich autobusów. I zupełnie nie miało znaczenia, że Błędny Rycerz pojawiał się na życzenie pasażera.
Chłopak wygrzebał różdżkę z plecaka, który to również wcisnęła mu Miranda, upychając tam drugie śniadanie, przekąski oraz coś do picia. Rozejrzał się uważnie, wyglądając mugoli, a upewniwszy się, że teren jest czysty, machnął różdżką. Przypomniał mu się Hogwart, ponieważ tam również zwykł pilnować korytarzy, gdy James z Syriuszem zajmowali się realizacją dowcipów.  Największe problemy sprawiały mu dyżury w pobliżu kuchni, która najczęściej okazywała się zbyt nęcąca, aby jej odmówić. Jednak sposób na pokonanie gruszki i dotarcia wprost do skarbnicy łakoci odkrył właśnie Peter Pettigrew, z czego był niewyobrażalnie dumny.
Wreszcie z zakrętu wyłonił się upragniony czerwony autobus. Z wyraźnymi problemami udało mu się wyminąć drzewo tylko po to, by później gruchnąć w jednoosobowy dom. Bo tak by się z pewnością stało, gdyby bliźniak nie umknął w popłochu na bok. Sam Peter musiał salwować się ucieczką, ponieważ autobus wjechał na pobocze z piskiem opon, przejeżdżając mimo przyszłego pasażera dobre kilka metrów. Niemal natychmiast z drzwi Błędnego Rycerza wypadł mężczyzna.
– Przepraszam, przepraszam pana najmocniej! – powiedział zielonkawy na twarzy konduktor i próbował wygładzić pogniecioną marynarkę. Materiał stawiał jednak dzielny opór i uparcie pozostawał w nieładzie. Chłopak dał więc w końcu spokój nieszczęsnemu odzieniu i podniósł spojrzenie brązowych oczu na Petera.
Dopiero wtedy Pettigrew poznał Martina Scotta, tegorocznego siódmoklasistę. Martin był dość niski, ale krępy, co niejednokrotnie pomagało, bo grał na pozycji pałkarza w drużynie Hufflepuffu. Jego kwadratowa twarz zazwyczaj oblana rumieńcem, choć wielu lubiło twierdzić, że jest czerwona i Scott nieustannie się czegoś wstydzi. Sam zainteresowany zazwyczaj kwitował to gromkimi salwami śmiechu. Teraz jednak Martin wyglądał jak chodzące nieszczęście, co zdawała się wykrzykiwać cała jego sylwetka. Przygarbiony wydawał się jeszcze niższy, natomiast jego przydługie blond włosy sterczały we wszystkie strony. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, jakby w geście poddania.
– Nie ma za co – wybąkał Peter, zupełnie nieprzyzwyczajony do takich uprzejmości, nie wspominając nawet o zwracaniu się do niego per „pan”.
– Och, to ty Peter. – Tym jednym zdaniem Martin sprowadził Petera na ziemię. – Masz jakiś bagaż? Nie? To dobrze. Już dość się dzisiaj nadźwigałem, a nie ma jeszcze południa. Wsiadaj.
Scott wskazał szeroko otwarte drzwi autobusu i gestem zaprosił do środka. Peter wszedł i zajął miejsce na parterze, tuż za kierowcą. Tym razem wszędzie rozstawiono krzesła, które raczej słabo trzymały się podłogi. Peter miał lęk wysokości i nigdy nie podzielał uwielbienia przyjaciół do zajmowania najwyższych miejsc czy latania na miotle. Przynajmniej w tej drugiej kwestii dysponował pełnym poparciem Remusa.
Ledwie drzwi zamknęły się za Martinem, a Błędny Rycerz ruszył. Słupy musiały uskoczyć z jego drogi, lecz kierowca bynajmniej się tym nie przejął. Gnał do przodu, nie zważając ani na mugolskie znaki, ani na przeszkody. Peterowi trudno było uwierzyć, że ludzie niemagiczni muszą starać się miesiącami o prawo jazdy – patrząc na kierowcę Błędnego Rycerza, dochodził do wniosku, że wystarczy usiąść za kółkiem, jakoś ruszyć i tyle wystarczy. Dlatego też zastanawiało go, czemu mugole nie wymyślili jeszcze takich środków transportu. Po co im te wszystkie zasady, ograniczenia, przepisy? To wszystko tylko utrudnia życie.
– Młody, miło cię widzieć – odezwał się Martin, który zdążył usiąść koło Petera. – Jeżeli kiedyś przyjdzie ci na myśl pracować tutaj, nie rób tego.
Nawet głos Scotta był zmęczony, zupełnie jak nie on. W Hogwarcie nigdy nie bywał tak wyprany z energii jak w tej chwili.
– Cześć – odpowiedział Peter. – To czemu się za to wziąłeś?
– Bo nikt mnie nie uprzedził.
Martin pochodził z mugolskiej rodziny i  najwyraźniej wcześniej nie miał okazji podróżować magicznymi środkami transportu. Peter spłonił się, przypominając sobie ten fakt i słysząc odpowiedź kolegi.
– Chciałem trochę zarobić – kontynuował Scott z nieco weselszą miną. – Wiesz, moja matka nie ma najłatwiej i głupio mi prosić ją o pieniądze. W końcu jestem już pełnoletni! Trzeba sobie jakoś radzić, prawda?
Peter przypomniał sobie, że Puchon miał dziewczynę. Wydawało mu się, że na imię jej było Kate i również była w Hufflepuffie. Gdzieś z odmętów pamięci wygrzebał dawną rozmowę z Remusem. Lupin powiedział mu wtedy, że Martin ma jeszcze sześć lat młodszą siostrę i dziesięć lat młodszego brata. Doszedł wówczas do wniosku, że pan Scott musiał opuścić żonę krótko po narodzinach trzeciego dziecka i od teraz cały ciężar utrzymania domu oraz trójki dzieci spoczął na mamie Martina. Jednak pani Scott była kobietą silną, łatwo się nie poddawała, czego świadectwem mogła być plotka krążąca po Hogwarcie. Otóż, mówiło się, że gdy pan Scott zawiadomił ją, że odchodzi, ona spokojnie powiedziała, że najwyższy czas, bo już serdecznie miała go dość. Nikt jednak nie potrafił potwierdzić tej wersji ani też jej zaprzeczyć, nie było również wiadomo, od kogo ona w ogóle wyszła.
– A jak masz zamiar pogodzić pracę tutaj z uczeniem się w Hogwarcie? – zapytał Peter, chcąc jakoś podtrzymać rozmowę. 
– Wcale – odpowiedział Martin, a na jego ustach pojawił się już pełen uśmiech. – To tylko fucha na wakacje, nie mam zamiaru tu później wracać. No i teraz już nie dziwię się, czemu nie mogli znaleźć nikogo chętnego na tę robotę – dodał, wzdychając.  – Bym zapomniał! Gdzie ty w ogóle jedziesz? Bo gdzieś na trzecim piętrze chyba siedzi James Potter. To twój kumpel, nie?
Jakby na potwierdzenie jego słów nad ich głowami rozległ się łomot i krzyki, a później głośne przepraszam, które trudno było pomylić. Do ich uszu dobiegły też chichoty grupki czarownic i na chwilę wszystko ustało.
– Tak, miałem się z nim tutaj spotkać. Najwyraźniej zapomniał, że nie przepadam za wyższymi piętrami – burknął Pettigrew.
Czuł się niezręcznie, musząc wyjaśniać niemal obcej osobie, że jego własny przyjaciel zapomniał o dręczącym go lęku wysokości. Szczególnie, że stanowiło to oczywistość na pierwszy rzut oka. W dodatku Petera irytowało ciągłe przypominanie Jamesowi i Syriuszowi, że wcale nie lubi być wysoko ni wiecznie rzucać się w oczy.
– Rozumiem – powiedział pocieszająco Martin, choć Peter był przekonany, że wcale tak nie jest.  – Chyba coś mówił, gdy wsiadał, ale tak się śpieszył, żeby zająć wam miejsca, że tylko wrzasnął w biegu.
Taaak, to bardzo podobne do Jamesa. On zawsze wszystko robi w biegu. Nawet plany.
Peter czasami zastanawiał się, czy pomysły Pottera można w ogóle nazywać planami, bo zazwyczaj ledwie na jakiś wpadł, przystępowali do realizacji. W dodatku opcji B nigdy nie mieli.
Błędny Rycerz gwałtownie wyhamował, rozległy się łomoty i trzaski. Najprawdopodobniej kilka krzeseł zostało połamanych, bo Peter usłyszał przekleństwa paru czarodziejów, a później ciche Reparo. Piski na piętrze stały się głośniejsze, gdy ktoś najprawdopodobniej wpadł w grupkę dziewczyn. Stłumiony głos przypominał Jamesa, jednak Pettigrew nie był tego do końca pewien.
– Na gacie Merlina! Chyba na poprzednim postoju powinien wsiąść mój kumpel! Przepraszam! Przepraszam! No przesuńcie się, a nie chichoczecie!
Peter podniósł się z podłogi i potarł obolały bok, na który miał nieszczęście upaść. Spojrzał w górę, jakby oczekiwał, że Potter zaraz wpadnie do dolnego przedziału przez sufit. Tak się jednak się stało. Martin podał rękę chłopakowi i pomógł mu wstać.
– Zawsze tak hamuje, co za człowiek – burknął Scott.
Ledwie Peter zdołał się wyprostować, ze schodów wypadł James. Miał na sobie szaty czarodzieja, co nieco zdziwiło Pettigrewa, a jeszcze bardziej to, że wydawały się zielonkawe. Peter założył nowe jeansy oraz łososiową koszulę, wciśniętą mu przez matkę, żeby godnie się prezentował. Szata Jamesa nie stanowiła już całości, jej rękaw dumnie prezentował rozdarcie niemal do łokcia i dyndał się wokół ręki. W dodatku twarz Pottera była czerwona, co zapewne wynikało z wysokiej temperatury, wciąż utrzymującej się w kraju, a w autobusie niemal osiągającej swe apogeum.
– Peter, tu jesteś! – zdążył powiedzieć zadowolony James, nim wyrżnął głową w jakąś rurkę, gdy autobus ruszał.
Tym razem nawet Martin nie utrzymał się na krześle, a po całym Błędnym Rycerzu wzniosła się zgodna fala przekleństw, która musiała dotrzeć nawet do przygłuchego kierowcy. Gdy wreszcie Peterowi udało się wygramolić spod innego krzesła, zobaczył, że James miał paskudnie rozwalony łuk brwiowy i do tego stłuczone okulary. Właśnie podchodził do niego Scott, miotając po drodze wyjątkowo nieprzyjemne epitety w kierunku kierowcy. Tamten jednak najwyraźniej zupełnie się tym nie przejmował.
– Dobra, zaraz ci to naprawię – mruknął Martin do Jamesa, wyciągając różdżkę. – Ernie to wariat, pewnego dnia wreszcie wyrżnie w coś Błędnym Rycerzem i na tym skończy się jego żywot. Oby nie tyczyło się to również mojego.
– Daj spokój, mogło być gorzej – stwierdził rzeczowo James, szczerząc zęby.
– Tylko się nie ruszaj, nie jestem w tym tak dobry jak pani Cavani.
Candora Cavani była ich szkolną pielęgniarką.
– Może zostać blizna, z radością będę prezentować światu rany wojenne!
– Może jednak powinniśmy pojechać do Munga? – Martin zwrócił się do Petera. – Nie wiem, czy nie za mocno uderzył się w głowę.
– Eee tam, chłopak ma mocną dyńkę, nie marudź, Martin – odezwał się wreszcie kierowca.
Peter spojrzał w jego kierunku i zobaczył, że jest odwrócony w ich stronę niemal całym tułowiem, a autobus mimo to gnał przed siebie jak szalony. Wjechali na chodnik, a kilkanaście koszy i drzew uskoczyło na bok. Ernie miał na nosie niewiarygodnie grube okulary, a w jego ciemnych włosach już pojawiały się grube pasma siwizny. Mimo to posiadał jednak dość przyjazne spojrzenie wiecznego lekkoducha. Pettigrew zaczął się zastanawiać, jakim cudem udało mu się dostać tę pracę, bo już na pierwszy rzut oka wyglądał na człowieka niezrównoważonego psychicznie. Przynajmniej w  opinii Petera.
– Wiesz co, Ernie? – burknął jednak Martin, gdy już opatrzył Jamesa. – Jak wniesie skargę, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina.
Ernie odwrócił się znów w kierunku drogi, marudząc coś o przebrzydłych gryzipiórkach i paskudnych wymoczkach, których zatrudniają nie wiadomo po co. Scott puścił te uwagi mimo uszu i, nachmurzony, wszedł po wąskich schodach na wyższe piętro.
– Czemu nie zajrzałeś wyżej? – zapytał James. – Przecież wiesz, że zawsze tam siadam, a ode mnie jest dalej i wyjechałem wcześniej. Zresztą nieważne – machnął ręką – masz pojęcie, co za okropne dziewuchy tam siedziały? Ciągle tylko piszczały i już zaczynałem się bać, czy nie ogłuchnę. No, ale czemu tak się ubrałeś?
Peter na początku poparzył na Jamesa, na jego zniszczony rękaw, poplamiony krwią kołnierzyk  i potargane włosy, a później na siebie. W porównaniu do Pottera wypadł całkiem schludnie i dobrze. Jego spodnie były bardzo zgrabnie wyprasowane w kant, a koszula nie nosiła żadnych oznak walki, jak w przypadku Jamesa.
– A jak miałem się ubrać? – zapytał niemrawo Peter.
James zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, czy dobrze będzie uświadomić przyjacielowi, co miał na myśli, ale wreszcie pokręcił głową. Tylko mruknął coś o niezbyt tolerancyjnych tendencjach Walburgi i zaraz zbył Petera  opowieścią o początku swoich wakacji.
Państwo Potter byli w Brazylii wraz ze swoim pierworodnym. Pływali wzdłuż Amazonki, podziwiali wspaniałe widoki, kąpali się w spienionych wodach wodospadów i walczyli z komarami oraz wszelkimi innymi pasożytami. James zarzekał się, że chciał go udusić boa dusiciel, opowiadając, jak złapał go wielkimi, tłustymi, kolorowymi łapskami i trzymał za szyję. Tylko zimna krew i odwaga ocaliła Pottera przed śmiercią w uściskach egzotycznego zwierza. Peter jednak nie potrafił sobie wyobrazić węża z rękoma, więc cała historia Jamesa mocno zalatywała jedną wielką bujdą.
– No, chłopaki, dojeżdżamy do Grimmauld Place – zwrócił się do nich kierowca. – Zdaje się, że to wasz przystanek, co nie? A za tamto – Ernie znów odwrócił się do nich, wskazując na swój łuk brwiowy – przepraszam, akurat piłem kawę i nie zauważyłem, że tak mocno przycisnąłem gaz.
– Pan się nie przejmuje, ważne, że było fajnie! – powiedział uradowany James.
Błędny Rycerz zatrzymał się  z nieodłącznym piskiem opon, a krzesła i pasażerowie gwałtownie przesunęli się po przodu. Tym razem zarówno Peter jak i James utrzymali względną równowagę i nie wylądowali na podłodze.
Z góry zbiegł zasapany Martin, który przypomniał sobie, że nie pobrał od Petera opłaty za przejazd. Otrzymawszy wynagrodzenie, pomachał im serdecznie na pożegnanie, nim uderzył w szybę, gdy Ernie ruszał.
Przed chłopcami tymczasem rozciągała się długa i nadzwyczaj prosta ulica, a wzdłuż niej wznosiły się kilkupiętrowe domy wraz z niewielkimi ogródkami. Ruszyli przed siebie, spoglądając na numery mieszkań, w istocie niewiele się od siebie różniących. Najwyraźniej Mugole, tu mieszkający, nie mieli też zwyczaju zbytnio dbać o grządki, bo większość kwiatów uschła, a jeżeli coś się zieleniło, były to chwasty. Minęli uschnięte drzewo, którego konar niebezpiecznie zwieszał się tuż nad głowami przechodniów i stanęli przed domem numer jedenaście.
James spojrzał na Petera, a na jego twarzy zagościło zwątpienie. Zmarszczył czoło i spojrzał pytająco na towarzysza. Jednak gdy Peter nie odpowiadał, postanowił zapytać.
– Remus mówił, że to był numer jedenaście czy trzynaście? – Potter wiódł wzrokiem od jednego domu do drugiego.
– Chyba dwanaście – mruknął w odpowiedzi Pettigrew.
– Ale tu nie ma takiego domu… – jęknął Potter, stając pomiędzy numerami jedenaście i trzynaście.
Peter już zaczynał się zastanawiać czy może Błędny Rycerz nie zawiózł ich na niewłaściwą ulicę. Po niecałej godzinie jazdy żywił poważne wątpliwości co do umiejętności jazdy Ernie’ego. Trudno więc oczekiwać od takiego kierowcy znajomości jakiegokolwiek miasta. Jednak na jednym z płotów widniała tabliczka, dumnie głosząca, że rzeczywiście wylądowali na Grimmauld Place.
Obaj spojrzeli na siebie bezradnie, nie wiedząc, co dalej zrobić. Jednak wtem domy zaczęły się przesuwać, robiąc miejsce dla trzeciego, który zdawał się wychodzić z pomiędzy nich. Okna domów numer jedenaście i trzynaście zatrzęsły się, ściany zadygotały, lecz mugole, znajdujący się wewnątrz, nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Peter dostrzegł, że jedna z rodzin na drugim piętrze oglądała akurat telewizję, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo, jakby ich dom właśnie nie drżał. Wreszcie tuż przed chłopakami pojawiła się metalowa furtka, wiodąca przez wystrzyżony ogródek do niemalże czarnych, hebanowych drzwi.
– To było świetne! – wykrzyknął James o wiele za głośno.
Przechodząca obok kobieta, zapewne mugolka, obejrzała się w ich stronę ze zdziwieniem. Najwyraźniej i ona nie widziała nic niepokojącego, nie dostrzegła domu numer dwanaście ani tego, jak się pojawił. Obrzuciła jeszcze tylko Pottera krzywym spojrzeniem i odeszła. Peter gotów był dać słowo, że słyszał, jak mówiła „… co za młodzież, mało im Halloween, to jeszcze teraz muszą się przebierać za niewiadomo co. I wrzeszczeć bez powodu, pewnie jacyś wariaci…”.
Gdy Pettigrew znów spojrzał w kierunku przyjaciela, James trzymał już dłoń na klamce. Przypatrzył się jej uważnie i delikatnie potarł, obaj zobaczyli, jak błyszczała w słońcu srebrzystym blaskiem. Byli niemal pewni, że to czyste srebro. Potter nacisnął klamkę, pchnął furtkę, która przeraźliwie zaskrzypiała i ruszył przed siebie wprost do ukrytych w półcieniu drzwi.
Peter na chwilę się zagapił, patrząc na przyjaciela. Miał złe przeczucia i nagle przypomniał sobie, że nigdy nie słyszał, by Syriusz zapraszał ich do domu. Ba, on zwykł zbywać temat swojej rodziny, a jeżeli już poruszał ten wątek, najczęściej wyrażał się o nich bardzo kąśliwie. Pettigrew przypomniał sobie, jak dwa lata temu państwo Black odprowadzali swych synów do pociągu. Nie wyglądali wtedy na zbyt miłych, a matka Syriusza nachyliła się nad nim i długo mu coś tłumaczyła. Gdy w pociągu Black do nich dołączył, miał skwaszoną minę i humor zepsuty niemal na całą drogę.
– Idziesz? – zapytał James.
Potter stał odwrócony do przyjaciela tyłem, z ręką uniesioną już do kołatki. Peter ruszył przed siebie, choć cały przepełniony był złymi przeczuciami co do tej wizyty. Zaczął zastanawiać się, czy aby na pewno James mówił prawdę, gdy opowiadał, jak mili są państwo Black. Potter zwykł fantazjować na wiele tematów, więc czemu nie i w tym wypadku?
Mimo obaw Petera, James uniósł kołatkę i zastukał.

Pettigrew obejrzał się za siebie, przygotowując drogę ucieczki.                                 
11.04.2014 - rozdział zbetowany przez Degausser.

11 komentarzy:

  1. W sumie nawet dobrze, że rozdział ten jest z perspektywy Petera. Choć nigdy za nim nie przepadałam, to jednak z reguły był on bardzo marginalizowany, zarówno w HP, jak i w opowiadaniach, gdzie z reguły większość autorów skupia się na Jamesie i Syriuszu, a Peter robi za tło.
    Wgl, jego matka jest mugolką? Nie wiem czemu, ale troszeczkę mi się skojarzyła z ciotką Petunią, choć mają różny stosunek do magii. Nie wiem, skąd te skojarzenia, ale współczuję jej mężowi i synowi ^^.
    Opis podróży Błędnym Rycerzem wyszedł całkiem fajnie. Ogólnie lubię czytać o tym środku transportu, gdyż podróże nimi musiały być dość zabawne, choć i obfitujące we frustrację, gdy Ernie chaotycznie prowadził, co widać choćby po Jamesie, który wyszedł z autobusu dość poobijany. Ale jest na tyle beztroski, że zdaje się tym nie przejmować.
    Fajnie wyszło też opisanie ich dotarcia do domu Syriusza. Jestem ciekawa, jak zareaguje Walburga - jeden z kumpli syna jest w stroju mugolskim, a drugi w obszarpanej szacie. Mam nadzieję, że pozwoli im się z nim spotkać ;).
    Martin całkiem sympatyczny. Pojawi się jeszcze kiedyś w opowiadaniu? Zaiste, praca w tym konkretnym autobusie nie jest zbyt łatwa, heh.
    Ogólnie mi się podobało ;). Prócz paru uwag, które wypisałam poniżej (i mam nadzieję, że się nie pogniewasz) było całkiem okej ^^.

    A czcionka mogłaby być troszeczkę większa. Ale może tylko o jeden (np. jeśli masz na przykład 12 pixeli, nie wiem, ile masz, w ustawieniach, to możesz dać 1 więcej niż jest obecnie). Niestety jestem ślepa, to lubię większe czcionki. Tak to kolor ciemny może być. Miejscami masz krzywe akapity ;PP.
    Widziałam też parę drobnych błędów:
    jako iż była - troszkę dziwne sformułowanie ;)
    ponieważ autobus wjechał na pobocze z piskiem opon, przejeżdżając mimo przyszłego pasażera dobre kilka metrów. - chyba obok ^^
    bo musi nosi okulary - nosić ;)
    Mugole - z małej
    chłopak najczęściej zwyczajnie nie miał siły nieustannie wertować - słowo "wertować" w tym kontekście brzmi dziwnie. Wertować można książkę ;).
    niewiadomo - nie wiadomo
    Nie pamiętam, czy coś jeszcze było, ale tyle znalazłam przy drugim czytaniu ;PP.
    ps. U mnie nowość ^^.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ło matko - z Petunią? Przyznam, że bardzo mnie zaskoczyłaś... Bo Petunia była bardziej pod butem męża niż odwrotnie, czyli jak jest u Pettigrewów.
      Dzięki ;) Walburga i jakiekolwiek ustępstwa? Marnie... I niezwykle się cieszę, że zwróciłaś uwagę na ich stroje :D
      Martina można oczekiwać przy meczach Quidditcha, a tak poza tym - małe szanse, bo on kończy Hogwart i jest w zupełnie innym domu niż chłopaki.
      Tak jak teraz, czy jeszcze większa? Skubane, żeby tabulatory były krzywe to już ludzkie pojęcie przechodzi...
      Czemu dziwne, nie łapię? To prawie to samo, co "jako że"
      Nie, mimo fajniej brzmi, a tu również pasuje ;)
      Bleh literówki :( Poprawione.
      Dziwnie? No nie wiem...
      Ale, że tego mi word nie podkreślił... ugh, jeszcze znaleźć nie mogę - co za dzień!
      Dzięki wielkie za wypisanie moich wpadek ^^
      Kurczę blade upieczone - czemu ja nie widziałam tego w obserwowanych? To po co to jest, jak i tak nie podaje wszystkiego, no?! w każdym razie dzięki za informację ;)

      Usuń
    2. Nie wiem czemu akurat z Petunią, no ale sam fakt, że jest też taka wścibska i przykłada wagę do starannego wyglądu, może dlatego ;). To było takie moje pierwsze, bardzo luźne skojarzenie.
      Spodziewam się, że te stroje będą ważne, skoro je tak dokładnie opisałaś. Ciekawi mnie mina Walburgi, z pewnością nie będzie zachwycona.
      O, teraz jest dobrze ;P. Ja po prostu jestem ślepa, a czasami niektórzy sobie dadzą tak małe czcionki, że musiałabym z lupą czytać. Teraz na pewno mniej męcząco będzie :).
      Spoko, literówki zdarzają się każdemu ^^. Dlatego daję teksty betom, bo tak to ciągle miałam albo dziwne wyrazy, albo literówki...
      No, bo mi się obserwowane popsuły ostatnio (mam nadzieję, że się naprawią), ale póki się tak nie stanie, będę musiała wszystkich informować przez gadu/spamowniki na blogach. Posty na drugim blogu normalnie mi wyświetla, ale Evelyn nie :/. Pewnie znowu jakiś kaprys blogspota, jak z tymi kasującymi się komentarzami, co działo się na początku lipca.

      Usuń
  2. Czcionka mogłaby być odrobinę większa i o ton jaśniejsza. To tak ode mnie, bo gdzieś tam pod koniec literki zaczęły mi się odrobinę zlewać.

    I na początek błędy:
    bo musi nosi okulary - nosić
    pan Pettigrew był kościstych mężczyzną - kościstym?
    zwykł pilnować korytarze - korytarzy?
    Niema natychmiast z drzwi Błędnego Rycerza wypadł mężczyzna. - niemal
    a po całym Błędnym Rycerzy - Rycerzu
    Zresztą nie ważne - nieważne.

    A jeśli chodzi o rozdział, to rzeczywiście, Peter go ukradł, ale czytało się przyjemnie. Nawet na początku trochę mu współczułam, ale i tak nie zdobędzie mojej sympatii, to w końcu Glizdogon.
    Podobały mi się strasznie sceny w autobusie. Jednocześnie przypominały te z książek i ich nie przypominały. Fajnie wykreowany Martin, chociaż pojawił się tylko na chwilę, ale zdążyłam go polubić.
    Jestem też ciekawa co takiego się stało, że Syriusz zaprosił ich do domu i dlaczego to Remus przekazywał im tę informację. Nie sądzę, by rzeczywiście był to jakiś podstęp, ale może nas zaskoczysz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawione - dzięki wielkie za wskazanie ;)
      Widzę, że Martin wyszedł mi zaskakująco dobrze ^^ Serdeczne dzięki ;)
      Syriusz ich nie zaprosił - to akcja zaaranżowana przez Jamesa w poprzednim rozdziale. A Remus powiedział im tylko który to numer domu, bo ci dwaj nie wiedzieli :P

      Usuń
  3. Pierwsze co - pokłony za Petera, który - jak sama zresztą napisałaś - zazwyczaj nie istnieje w większości opowiadań. A przecież kanon wyraźnie mówi, że Glizdogon był do samego końca przy Potterach i Blacku. Nie wiem, jak to adekwatniej nazwać, bo przecież o przyjaźni mowy nie było.

    "Mało tego, posądzała go niejednokrotnie o zainteresowanie własną płcią, a jego fascynację Lily Evans nazywała kamuflażem." - zabiłaś mnie, poważnie. Ale nie, że źle. Tak zupełnie niespodziewanie ;) Matka Petera w pewnym stopniu przypomina mi Walburgię Black - nikt nie jest na tyle dobry, by zadawać się z jej synem. No, prawda jest taka, że jej syn i tak po pewnym czasie nie był już mile widziany w rodzinnym domu, ale wiesz, chodzi mi o to przekonanie, że Blackowie są lepsi od wszystkich. Tak samo myślała matka Petera - że jej syn jest kimś lepszym niż jakiś tam Remus czy James.

    Osoba Mirandy jest dość nietypowa. I naprawdę dziwię się jej mężowi, że na to wszystko pozwalał, ja bym chyba nie umiała cały czas żyć pod dyktando człowieka, który podobno mnie kocha. Pewnie to wszystko wynikało z potegi uczucia, którym ją obdarzył, ale mimo wszystko, według mnie, jest to zdecydowanie niezdrowy układ i facet powinien uciekać gdzie pieprz rośnie ;)Zwłaszcza, że z kolejnego akapitu możemy dowiedzieć się również, że niezła z niej była materialistka.

    "Po co im te wszystkie zasady, ograniczenia, przepisy? To wszystko tylko utrudnia życie." - dzięki temu wszystkiemu jeszcze żaden dom nie musiał usuwać mi się z drogi ;D

    Ogólnie zapomniałam wcześniej napisać - wielkie brawa za pomysłowość. Chodzi mi o pracę w Błędnym Rycerzu. Oryginalne i dość zabawne. Nigdy nie spotkałam się z czymś takim i mnie samej raczej nie wpadłby taki pomysł do głowy.

    "Gdy wreszcie Peterowi udało się wygramolić z pod innego krzesła," - "spod", nie "z pod" ;)

    Czcionka jest ok, mi nie przeszkadza w czytaniu, a moje oczy ciężko zadowolić, uwierz mi.

    Pozdrawiam ;)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błahaha - ciesze, że mi się udało :D Bo to zdanie jest chyba najlepsze z całego rozdziału ^^
      A co do spojarzenia Walburga-Miranda - tak, jak najbardziej masz rację. Obie są w ogromnym sensie do siebie podobne, choć ich synowie to zupełna przepaść. Taka pani Pettigrew była mi jednak bardzo potrzebna ^^
      Wiesz, w ich związku to raczej nie chodzi o uczucie, przynajmniej nie teraz. A Sherman to kompletny pantoflarz, on już się przyzwyczaił. No i nigdy nie miał jaj, żeby wygarnąć żonie co myśli o bardzo wielu rzeczach.
      Ach, znalazłaś ;) Liczyłam, że ktoś znajdzie ten fragment, mając na myśli własnie kierowców lub tych, którzy dopiero chcą nimi zostać :P
      Dzięki wielkie :D Właśnie chciałam, żeby było coś zupełnie innego niż kanonowy Stan, bo przecież ile można? Bardzo się cieszę, że mi się udało ;)
      Eh poprawione - jestem ślepa kura. Dzięki, że wytknęłaś błąd.
      A, bo ty to już czytałaś tą powiększoną :P Ale dobrze, że jest dobra (a masło maślane, wiem).

      Usuń
  4. Skoro taka Miranda była Ci potrzebna, ufam, że szykujesz coś ciekawego i na pewno znowu mnie zaskoczysz ;)
    Właśnie tak mi się wydawało, że brakował mu odwagi, żeby powiedzieć co czuje, postawić na swoim albo po prostu zrobić coś tak, jak mu się podoba bez konsultacji z żoną.
    Z własnego doświadczenia wiem, że te wszystkie przepisy bardzo ułatwiają życie ;) Pod warunkiem, że na prostej, ładnej, równej drodze nie masz ograniczenia do 40, bo to naprawdę irytuje.
    Masło maślane, ale sens przekazany ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. Od jakiegoś czasu przymierzam się do skomentowania, ale jakoś brakuje mi słów. Powiem tak: jestem zakochana w Twoim opowiadaniu i chciałabym spędzić z nim resztę swoich dni.
    Serio.
    Niesamowicie podoba mi się to, jak podeszłaś do tematyki i jak pięknie Ci z nią idzie. Huncwoci są tacy, jak pisałaby o nich Rowling, gdyby pisała więcej, w to wierzę. I kocham ich, każdego, nawet Petera na razie i dzięki Ci za to, że masz na niego pomysł i nie odrzucasz go na bok. Napisałam, że ich kocham, ale muszę się powtórzyć w pewien sposób: szaleję za Jamesem, bo za nim się nie da nie szaleć. I ucieszyłam się jak stuprocentowy debil, kiedy rozciął sobie łuk brwiowy i chciał blizny, bo i ja ostatnio sobie łuk brwiowy rozcięłam i bliznę mam. Cieszę się, że mamy coś wspólnego, nawet jeśli jemu blizny brak.
    Za Syriuszem także szaleję, w ogóle za wszystkimi szaleję, a za Tobą najbardziej, amen.
    Kończę, bo czuję, że mój wywód zbyt dużo sensu nie ma.
    Albo jeszcze dorzucę, że masz piękny styl pisania, tak się przyjemnie Twój twór czyta, że ach.
    Teraz już naprawdę kończę i pozdrawiam serdecznie!
    hogwarts-friendship

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak czasami mam ;)
      Strasznie mi miło, że wszystko tak ci się podoba. Naprawdę dodałaś mi skrzydeł, więc muszę się przemóc i dokończyć 5 ^^
      Rzeczywiście macie z Jamesem wspólne przezycia. Szkoda, że Jim jednak blizny mieć nie będzie ;(
      Pozdrawiam cieplutko ;)

      Usuń
  6. Ludzie tu piszą okropnie długie komentarze. Ja chyba nie napiszę aż tak długiego :P
    Ten rozdział był naprawdę świetny. Jak go czytałam to nie mogłam się oderwać. Normalnie byłam zdziwiona, gdy zobaczyłam, że to już koniec.
    Podziwiam, że można napisać coś takiego. Zwykła podróż Błędnym Rycerzem (jeśli można nazwać ją zwykłą), a tu tyle się działo. Uwielbiam tego kierowcę. Jednak najlepszy był James z tym swoim siedzeniem koniecznie na górze i rozchichotanymi dziewczynami. Na pewno mu się nie nudziło. Fajna jest mama Peter'a. Znaczy pod takim względem fajna, że fajnie wykreowana przez Ciebie. Współczuję Peter'owi. No i umieram z ciekawości, co się stanie u Blacków.
    Pozdrawiam ;)

    http://magicznaprzystanblogowelfik.blogspot.com
    http://szkolaastridlilo.blogspot.com ------> postanowiłam napisać coś własnego ;)

    OdpowiedzUsuń