Zamiast
czystego, błękitnego nieba nad Londynem znów wisiały szare,
kudłate chmurzyska leniwie przesuwając się na wschód. Choć
słońce wstało kilka godzin wcześniej, wciąż było zimno, a
chłodne powietrze i mgła ciągnąca znad Tamizy pogrążały
otoczenie w ponurych szarościach. Mimo niesprzyjającej aury William
Blunt przemierzał opustoszałe uliczki miasta, wracając ze
spotkania z przyjacielem. Musiał zająć się przygotowaniem domu,
by domownikom niczego nie zabrakło. Trzeba było dać kucharce menu
na dzisiejszy dzień, sprawdzić, czy cała służba jest już gotowa
do zadań, jakie muszą wykonać, zakupić pewne drobiazgi,
zaktualizować plan dnia pana Cadogana… Przed Bluntem piętrzyło
się mnóstwo obowiązków, jednak jego praca zawsze pozostawała
nienaganna oraz, co istotne, cieszyła się poważaniem. Nie każdy
nadawał się na stanowisko kamerdynera, nie każdy umiał zarządzać
majątkiem, organizować służbę oraz reagować w nagłych
wypadkach, jakie nierzadko wymagały dyskrecji. Jednak William Blunt
miał to wszystko, a jego srogie spojrzenie często potrafiło
zdziałać więcej niż jakiekolwiek słowa.
Wreszcie
Blunt dotarł do wysokiej, dumnie prężącej się kamienicy
zbudowanej z wypalanych cegieł, której białe okiennice spoglądały
z wyższością na ulicę. Mężczyzna wyciągnął powierzone mu
klucze i wszedł do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Na półce
przy wejściu przezornie pozostawił lampę naftową, którą teraz
chwycił i sprawnie zapalił.
Na
korytarz padł wątły promień światła, leniwie wydobywając z
mroków zarysy przedmiotów. Jednak nie wszystko znajdowało się na
swoim miejscu – przed pięknymi, dębowymi schodami o grawerowanej
balustradzie coś leżało. Blunt podszedł bliżej, a przyjrzawszy
się skrzywił się z niesmakiem.
Jane
Sinclair, młoda pokojówka, która zaczęła pracę ledwie dwa
miesiące temu, spoczywała w ciemnej kałuży, która otulała jej
głowę niby poduszka. Oczy miała szeroko otwarte, jednak przed
siebie spoglądała niewidzącym, szklistych wzrokiem. Ręce
pozostały wywinięte pod dziwnym kątem, a nogi rozrzucone jak u
szmacianej lalki. Krew wsiąkła w miękki, bursztynowy dywan,
krzepnąc i czyniąc go bezużytecznym.
William
Blunt był doświadczonym kamerdynerem. W ciągu sześćdziesięciu
lat życia, które zmieniły jego bujne brązowe włosy i gładką
twarz z prostym nosem w rzadką, siwą czupryną oraz naznaczoną
zmarszczkami maskę ze złamanym nochalem, nigdy nikogo nie
zamordowano w miejscu jego pracy. Nigdy nie przypuszczał, by jakiś
łachmyta śmiał zakraść się do jego domu, zabić i bezczelnie
wyjść, pozostawiając za sobą taki burdel. William zamknął oczy
i wziął kilka głębokich oddechów. Kilka lat wstecz gotów byłby
pozbyć się ciała na własną rękę, byleby tylko oszczędzić
pracodawcy wstydu i problemów, jednak teraz nie miał na to sił.
Rzucił jeszcze zmartwione spojrzenie w stronę splamionego dywanu,
żałując, że tak piękny wyrób tak krótko mógł cieszyć oczy.
Zszedł
do powoli zapełniającego się pokoju wspólnego służby i
przysiadł u szczytu stołu. Na ramionach wciąż spoczywał mu
ciemny płaszcz, na którym perliły się krople deszczu. Widząc, że
Blunt nie jest w najlepszym humorze, służki i lokaje, którzy
zbudzili się pierwsi, pośpiesznie zawołali pozostałych. Dopiero
wówczas William zabrał głos:
–
Moi drodzy, mam dla was przykrą wiadomość. Jane Sinclair nie żyje.
– Ucichł na chwilę, dając pozostałym moment na ochłonięcie,
po czym kontynuował: – Za chwilę powiadomię o tym pana domu, po
czym zapewne zjawi się policja. Ponieważ są to osobnicy wątpliwej
reputacji, niewarte zaufania, najpewniej zostanie wynajęty detektyw.
W związku z tym proszę o odpowiednie zachowanie w obliczu tragedii,
jaka spotkała dom. Musicie pomóc domownikom przejść przez ten
trudny okres i czułbym się bardzo zawiedziony, gdybyście nie
zastosowali się do moich instrukcji.
Następnie
Blunt pouczył zgromadzonych, jak powinni się zachowywać.
~*~
William
Blunt doskonale znał swojego pracodawcę. Richard Cadogan faktycznie
nakazał mu zrobić wszystko, o czym pomyślał i z zadowoleniem mógł
powiedzieć, że zajął się sprawą. Policja zabrała ciało
nieszczęsnej Jane Sinclair, wypytując przy tym o jej rodzinę.
William przyznał, że denatka jest emigrantką z Francji i nic mu
nie wiadomo o jej bliskich.
Detektyw
Craven Moore, bojownik w wojnach napoleońskich, zjawił się wraz ze
swoim współpracownikiem, młodym Simonem Farrerem, punktualnie o
drugiej po południu. Do tej pory zajęto się już uprzątnięciem
zwłok, zabraniem poplamionego dywanu oraz zmyciem podłogi – nikt
nie powiedziałby, że przy schodach cokolwiek się stało. Richard
Cadogan zaprosił obu detektywów na posiłek. Pani domu, Katherine,
nie zeszła ani na śniadanie, ani na obiad, pozostając zbyt
zmartwioną by cokolwiek zjeść.
–
Panowie, mam nadzieję, że jedzenie wam smakowało – powiedział
sir Richard, odkładając sztućce. – Chciałbym, jeżeli
oczywiście nie macie panowie nic przeciwko, zapytać, jak
znajdujecie sytuację, która miała miejsce dzisiaj w moim domu.
–
Dziękuję, wyśmienite danie – skłonił się delikatnie Moore, po
czym dodał zwracając się w kierunku Blunta: – Proszę przekazać
kucharce moją pochwałę.
Stojący
w rogu pokoju William głęboko skinął głową zadowolony.
–
Jeżeli zaś chodzi o śledztwo, najpierw chciałbym dowiedzieć się
kilku rzeczy. – Moore ponownie zwrócił się do Cadogana z
delikatnym uśmiechem: – Z informacji otrzymanych od policji,
wynika, że nie wiadomo nic o rodzinie denatki, zgadza się?
–
William udzielał informacji i może być pan pewien, że niczego by
nie zataił. To oddany przyjaciel rodziny, ma moje pełne zaufanie.
–
Pan Moore niczego nie chciał insynuować – pośpieszył z
zapewnieniem milczący dotąd Farrer.
William
Blunt spojrzał uważniej na towarzysza Moore’a. Simon Farrer nie
wyglądał na dobrego kandydata na detektywa. Młody, wesoły
chłopak, który bał się kogokolwiek urazić i chciał zyskać
szacunek nie nadawał się na dobrego śledczego. Craven Moore był
zupełnie inny. Choć starszy o dobre dziesięć lat od swojego
podopiecznego, wydawał się całkowicie odmiennym typem człowieka –
chłodny, opanowany i przenikliwy, choć miał w sobie coś jeszcze:
władczość oraz pewną niepokojącą siłę. Słuchając go, Blunt
miał wrażenie, że w jego głosie słyszy kpinę, pomimo grzecznego
tonu.
–
Oczywiście – przytaknął Richard Cadogan. – Powiem panom
wszystko, co wiem, chociaż nie sądzę, bym w jakikolwiek sposób
mógł panom pomóc. Jane przyszła na miejsce poprzedniej służącej,
która zniknęła bez słowa trzy miesiące temu. Nie dostawałem na
nią żadnych skarg, więc sądzę, że dobrze dogadywała się z
pozostałymi pracownikami. Spędziła tu nieco ponad dwa miesiące i
w z zasadzie nie potrafię powiedzieć nic więcej.
–
Czy poprzednia służąca również przybyła tu z innego kraju? –
zainteresował się Moore.
–
Nie, pochodziła z Walii.
–
Posiadała tu rodzinę? Kogoś, kto zauważyłby jej zniknięcie?
–
Nie, jej starszy brat zginął w wojnach napoleońskich, a rodzice
zmarli kilka lat temu. Dlatego przyjechała do Londynu, chciała
zacząć od nowa.
–
Dużo pan o niej wie, panie Cadogan – powiedział Craven Moore,
lekko unosząc brwi i ledwo widocznie unosząc kącik ust.
–
Była moją pracownicą.
–
Oczywiście.
Przez
całą rozmowę Simon Farrer robił notatki zupełnie jakby nie
potrafił zapamiętać ledwie kilku informacji, co nie spodobało się
Williamowi. Jednak jeszcze mniej odpowiadało mu lekceważenie, z
jakim Moore zwracał się do Richarda Cadogana. Zacisnął skrytą
pod białymi rękawiczkami dłoń w pięść, ale na twarzy pozostał
kamienny wyraz.
Jeszcze
przez chwilę panowała cisza. Craven Moore mierzył pana domu swym
przenikliwym niebiesko-zielonym spojrzeniem spod półdługich
związanych czarną tasiemką niemalże białych włosów. Na jego
ustach wciąż majaczył uśmiech, a długie, blade palce spoczywały
na podołku. Wydawał się przejmująco pewny siebie, a w porównaniu
do garbiącego się i unikającego jego wzroku Richarda Cadogana
stwarzał wrażenie nieustraszonego. Być może to wojna odcisnęła
na nim tak zaskakujące piętno, jednak William nie mógł oprzeć
się wrażeniu, że Moore nie jest kimś, z kim chciałby mieć
cokolwiek do czynienia.
–
Dobrze, dziękuję za informacje – powiedział Moore, upił nieco
herbaty i kontynuował: – Czy wie pan coś o rodzinie służącej,
która została zamordowana? Może w tym przypadku istnieje ktoś, z
kim miała bliższy kontakt?
–
Nic mi o tym nie wiadomo – oparł Cadogan. – Williamie?
–
Panna Sinclair pracowała u nas niezwykle krótko. Dopiero zaczęła
się zadomawiać, a jej znajomość języka nie stała na odpowiednim
poziomie, więc nie sądzę, żeby utrzymywała tu z kimś bliższe
kontakty. Z tego, co mówiła na rozmowie kwalifikacyjnej, wynikało,
że cała jej rodzina pozostała we Francji.
–
Dość zaskakujące – mruknął Moore, po czym dodał głośniej: –
Jeszcze raz dziękuję za obiad. Jeżeli to możliwe, chciałbym mieć
możliwość przeszukania pokojów służby.
–
Nie sądzę, aby było to konieczne – zimno odparł Cadogan. –
Słyszałem, że jest pan świetnym detektywem i liczę, że poradzi
pan sobie bez tego. Poza tym, jak mówiłem, ufam swoim pracownikom.
–
Cóż, niech będzie i tak – niefrasobliwie stwierdził Moore.
William
Blunt odprowadził gości do drzwi, usłużnie podał płaszcze, po
czym pożegnawszy ich, wrócił do Cadogana. Pan domu wciąż
siedział u szczytu długiego stołu, za plecami mając wygaszony
kominek zdobiony fikuśnymi ornamentami. Głowę miał spuszczoną,
wydawał się potwornie wymęczony, wreszcie podniósł wzrok i
spojrzał w okno, śledząc, jak detektywi wsiadają do powozu.
Craven Moore musiał uchwycić spojrzenie Cadogana, bo pochylił
kapelusz i skinął mu głową.
–
Rozszyfrował mnie – jęknął Richard Cadogan. – Aż tak widać,
że tęsknię za Anną?
–
Nie, proszę pana. Oczywiście, że nie – gładko skłamał wierny
kamerdyner.
~*~
O
czwartej po południu Katherine Cadogan wreszcie poprosiła o późną
kolację, co ucieszyło Blunta. Obawiał się o zdrowie pani, która
nigdy nie miała zbyt silnego organizmu. Gdy na świat przychodził
panicz George, William postarał się o najlepsze londyńskie
akuszerki, a i tak nie obyło się bez problemów. Jednak dziecko
urodziło się zdrowe i silne, a to było najważniejsze. Pani
Katherine wstała z łoża blisko dwa tygodnie później zadziwiając
lekarzy, którzy wróżyli jej śmierć w połogu, i pozostawała
wdzięczna kamerdynerowi za pomoc, jaką jej zapewnił.
Pokój
pani Cadogan był obszerny, urządzony z wyśmienitym smakiem. Meble,
które – jak w całym domu – wykonano na specjalne zamówienie,
posiadały pięknie inkrustowane elementami roślinnymi motywy, a
wielkie łoże z baldachimem prawdopodobnie mogło się równać
tylko z łożem zmarłej królowej Karoliny. Przy stoliku na wprost
okna stały białe róże, napełniając pomieszczenie słodkim
aromatem, jednak w pokoju panowała lekka duchota ze względu na
zamknięte okna i tlący się w kominku ogień.
William
przywitał odpowiednio panią domu i złożył tacę z jedzeniem na
szafce koło łóżka. Katherine Cadogan spojrzała przelotnie na
posiłek, by po chwili skupić się już tylko na kamerdynerze. Miała
przeszywająco szare oczy, niegdyś szczere i pełne życia, obecnie
nieustannie zmęczone i jakby zmatowiałe. William uwielbiał swą
panią, jednak widział, że dusiła się w małżeństwie, że
chciała poznawać świat, uczyć się, zdobywać nowe doświadczania.
Niestety Katherine Cadogan urodziła się kobietą, a opanowany przez
mężczyzn świat pozostawał niechętny jej podobnym marzycielkom.
–
Widziałeś ją, Williamie? – zapytała słabym głosem, a on
przytaknął skinieniem. – Och, biedna Jane. Naprawdę ją lubiłam,
była taka szczera, taka oddana. Nie wiem, co za bestia śmiała mi
ją odebrać. Przybyli już detektywi?
–
Tak, zjawili się punktualnie.
–
Dobrze, dobrze. Podejrzewają kogoś?
–
Nie – odpowiedział Blunt, lecz po chwili zreflektował się. –
Nie sądzę. Pytali o Annę.
Na
uroczej, choć przemęczonej twarzy Katherine Cadogan odmalował się
paskudny wyraz czegoś pomiędzy dumą a trwogą.
–
Jeżeli to wyjdzie na jaw, zostawię go. Nie zniosę wstydu,
Williamie. Nie zniosę.
–
Wszystkim się zajmę, pani – solennie obiecał kamerdyner.
~*~
Craven
Moore uparł się rozmawiać z Katherine Cadogan. Trzy dni zabiegał,
żeby wreszcie móc z nią pomówić, aż wreszcie zgodziła się.
Detektyw ponownie zjawił się punktualnie o wskazanej godzinie,
jednak tym razem nie zabrał ze sobą Farrera. Blunt odprowadził
gościa do bawialni, gdzie oczekiwała go pani domu.
Ciemne
włosy opadające na wąskie ramiona Katherine Cadogan tylko
podkreślały bladość jej twarzy. W ostatnim czasie nie czuła się
najlepiej, a medycy rozkładali ręce i doradzali wypoczynek na wsi,
jednak Katherine nie chciała wyjeżdżać z Londynu. Mimo
osłabienia, uśmiechnęła się do Moore’a i wskazała miejsce do
zajęcia.
William
zauważył ze zdumieniem, że Craven Moore wydaje się równie blady
co pani domu. Na twarzy detektywa wciąż gościł cień uśmiechu,
co nieustannie drażniło Blunta.
–
Cieszę się, że zgodziła się pani ze mną spotkać – powiedział
Moore, nieznacznie skinąwszy głową.
–
Wygląda na to, że zależy panu na odnalezieniu mordercy Jane, a
chciałabym zrobić wszystko, byle ujęto potwora, który to zrobił
– odparła Katherine.
–
Zapewniam, że odnajdę sprawcę szybciej, niż się pani spodziewa.
Jak dobry kontakt miała pani z panną Sinclair?
–
Raczej słaby, ponieważ znała jedynie podstawy angielskiego. Jednak
bardzo lubiłam Jane. Była miła i sympatyczna, zajmowała się mną,
a czasami dzięki niej poznawałam francuskie słowa. Opowiadała mi
o miejscach, jakie zwiedziła… – Katherine zamyśliła się na
chwilę, a na jej twarzy pojawił się cień, gdy opuściła głowę,
by otrzeć kąciki oczu. – Niech pan znajdzie mordercę, proszę.
–
Zrobię, co w mojej mocy. Niedawno pracowała u państwa służąca,
na której miejsce zatrudniono pannę Sinclair, zgadza się?
–
Tak – odparła pani Cadogan i zaczęła kaszleć w chusteczkę,
którą następnie mocno zacisnęła w ręku. – Anna Pearson
najwyraźniej postanowiła odejść z pracy bez powiadomienia nas o
tym. Sądzę, że tak było lepiej.
–
Czy nie próbowaliście państwo odnaleźć panny Pearson?
–
Z tego, co mi wiadomo mój mąż poczynił pewne starania, jednak nie
przyniosły efektu. Nie sądzę, żeby te sprawy miały ze sobą coś
wspólnego.
–
Wydaje się pani zaskakująco pewna tych słów – stwierdził
Moore, wpatrując się swymi przeszywającymi oczyma w rozmówczynię,
a uśmiech zniknął z jego twarzy.
–
To tylko przeczucie – bez wahania odpowiedziała Katherine Cadogan.
– Ma pan jeszcze jakieś pytania?
–
Nie, to wszystko, czego chciałem się dowiedzieć. Dziękuję za
rozmowę, była pani niezwykle pomocna.
–
Williamie, odprowadź pana Moore’a do drzwi.
–
Proszę za mną – powiedział Blunt, dłonią wskazując drogę.
Craven
Moore poszedł za kamerdynerem, trzymając w dłoni swój biały
kapelusz. William zauważył, że Moore chodzi zadziwiająco cicho,
ponieważ niemal nie słyszał jego kroków. Minęli służącą,
która sprzątała właśnie kurze z wazonu w korytarzu. Dziewczyna
uśmiechnęła się wdzięcznie do detektywa, a Blunt obrzucił ją
potępieńczym spojrzeniem, obiecując sobie, że porozmawia ze
służką na temat jej zachowania względem gości.
~*~
Richard
Cadogan wieczorami zwykł spotykać się ze swymi przyjaciółmi na
grach w karty. Nigdy nie był najlepszym graczem, jednak jego znajomi
również nie stanowili trudnych przeciwników. Zawsze zabierał ze
sobą Williama Blunta, który pilnował go niczym anioł stróż i
nie pozwalał, by ktokolwiek śmiał oszukać Cadogana oraz dbał,
żeby pan wrócił do domu w jednym kawałku.
Jesienią
zeszłego roku na ulicach pojawiły się jednostki profesjonalnej
policji powołane przez ministra Roberta Peela. Oddziały te miały
za zadanie strzec ładu w mieście, jednak wśród społeczeństwa
budziły poważne obawy. Z Francji, gdzie również sformowano
podobne siły porządkowe, docierały pogłoski o powstaniu
skorumpowanej siatki składającej się z oficerów policji. Dlatego
też Cadogan wolał mieć przy sobie pewnego obrońcę, zamiast
liczyć na państwową ochronę.
Richard
Cadogan przemierzał właśnie jedną z węższych uliczek, za sobą
mając swego wiernego kamerdynera, który nie śmiał odstąpić go
na krok. Zazwyczaj to William szedł przodem, jednak dzisiaj Cadogan
był bardziej pijany niż zazwyczaj, a w dodatku ciągle zaglądał
do medaliku z wizerunkiem kobiety, która bynajmniej nie była jego
żoną.
Nagle,
gdy mijali jedno ze skrzyżowań, z przeciwległej ulicy wypadło na
nich dwóch podejrzanych typów. Mężczyźni pochwycili
podchmielonego Cadogana, grożąc mu nożem i żądając pieniędzy.
Byli tak pewni siebie, że nie spojrzeli nawet w kierunku starego
sługi, po którym nie spodziewali się żadnego zagrożenia. William
Blunt wyciągnął zza paska specjalnie przygotowany na takie
sytuacje pistolet i strzelił jednemu ze zbirów w nogę. Napastnik
upadł, wyjąc i klnąc na kamerdynera, a jego towarzysz mocował się
z próbującym się wyrwać Cadoganem. William pośpiesznie
wyciągnął pudełeczko z prochem i kulami, nabił pistolet,
napełnił panewkę i wycelował. Był sprawnym strzelcem i nie
zajęło mu to więcej niż pół minuty. Nawet po ciemku mógł
dobrze wymierzyć, bo znajdowali się bardzo blisko latarni
rzucającej złoty blask. Niestety w czasie przeładowywania,
napastnik zdążył opanować walczącego Cadogana i teraz przykładał
mu nóż do szyi. Na ostrzu tańczyły srebrzyste refleksy równie
intrygujące co te śmigające po kulach, a Blunt po raz pierwszy
przeraził się swymi myślami.
–
Opuść broń, staruchu, bo poderżniemy gardziołku twojemu
paniczykowi – zagroził jeden z bandytów, jednak Blunt ani drgnął.
–
Głuchy chyba jakiś – warknął drugi zbir, trzymając się za
obficie krwawiącą nogę. – Przejedź temu po gardle, gdy zobaczy
krew, od razu spotulnieje.
Pierwszy
z napastników rzucił tylko rozdrażnione spojrzenie wspólnikowi. Z
tej odległości Blunt nie mógł powiedzieć, co wyrażała twarz
mężczyzny.
William
przypomniał sobie, że niedawno znajdował się w podobnej sytuacji,
jednak wtedy był w znacznie dogodniejszej pozycji. Wówczas
decydował o życiu i śmierci, spoglądając na błagającą i
łkającą istotę. Nie istniała żadna siła, która cofnęłaby
wyrok, bo kamerdynera nie sposób przekupić.
–
Dogadajmy się – jęknął Cadogan, nie potrafiąc oderwać
spojrzenia od przystawionej do jego szyi ręki zbira, która
dzierżyła nóż. – Weźcie sobie pieniądze i William was puści.
Z-zgoda?
–
Mowy nie ma! Dziadyga strzelił do mnie i…
–
Stoi – wszedł mu w słowo trzymający nóż wspólnik. – Ale
zabieramy wszystko, łącznie z tym medalikiem. Mój kumpel musi
dostać zadośćuczynienie za postrzał. Opuść broń, dziadku.
William
posłusznie wykonał rozkaz. Przyglądał się, jak Cadogan próbował
uprosić rabusiów, żeby zostawili mu przynajmniej medalion z
obrazem służki, jednak tamci nawet nie chcieli o tym słyszeć i w
końcu zabrali wszystko. William Blunt podszedł do swego pana,
podniósł go i zawlókł do domu.
–
Dlaczego pozwoliłeś im go zabrać? – bełkotliwie zapytał
Cadogan.
–
Nie powinien pan go nosić, jest niebezpieczny i uważam, że to
niesprawiedliwe wobec pańskiej żony.
–
Mogłeś z łatwością ich wykończyć i mnie oswobodzić, a wtedy
medalik wciąż należałby do mnie.
Blunt
nie odpowiedział.
~*~
William
Blount zdrzemnął się kilka godzin, po czym wstał i udał się na
spotkanie z przyjacielem. Ich tradycją stały się rozmowy o
brzasku, gdy wszyscy jeszcze spali, a oni już nie potrafili zbyt
przyzwyczajeni do starych nawyków.
George
Murray od lat był przyjacielem Blunta. Niegdyś również pełnił
funkcję kamerdynera, jednak podczas oblężenia Dunkierki stracił
nogę i od tej pory zakładał drewnianą protezę, opierając się
na lasce. William współczuł przyjacielowi, ponieważ uważał go
za jednego z najlepszych kamerdynerów w mieście. Jednak nie znalazł
się nikt, kto chciałby zatrudnić weterana wojennego.
William
wszedł do niewielkiej speluny czynnej całą dobę. Wewnątrz unosił
się zapach tytoniu i alkoholu, a po pomieszczeniu nieustannie
kręcili się marynarze, którzy wypływali w rejs lub chcieli się
zaokrętować. Biała Róża od lat stanowiła jedną z najbardziej
obleganych gospód, choć zawsze trzeba było pilnować portfela i
uważać, żeby nie nabić sobie guza.
Murray
siedział przy stoliku w głębi i, zauważywszy Blunta, wyciągnął
dłoń w geście pozdrowienia. William czym prędzej podążył do
przyjaciela, wymijając zataczającego się pijusa, który właśnie
próbował wmówić właścicielowi gospody, że nie wypił siedmiu
kolejek.
–
Witaj, stary druhu – przywitał się William, serdecznie ściskając
George’a.
Czas
mocno wyrył się w twarzy George’a Murraya, którą obecnie
przyozdabiały liczne zmarszczki. Wielki, okrągły nos złamano w
dwóch miejscach i zrósł się krzywo, nadając groźnego wyrazu.
Kiedyś George był pucułowatym młodzieńcem z krągłym
brzuszkiem, jednak po wojnie znacznie schudł, bo nie mógł znaleźć
pracy i zarobić na jedzenie. Mimo to William zauważył, że
przyjacielowi ostatnio lepiej się powodzi, bo znów przybrał na
wadze, humor mu się poprawił i znów zaczynał coraz częściej
żartować.
–
Nieźle się trzymasz, Will. Słuchaj, słyszałem, że masz jakieś
kłopoty – powiedział George, nie owijając w bawełnę.
–
Słyszałeś już o tej dziewczynie – stwierdził z nutą zawodu
Blunt.
–
Całkiem głośno się o tym mówi. W końcu zabito ją w domu
paniczyka.
–
Trochę szacunku, George – upomniał przyjaciela Will, który nie
mógł dziwić się złości żywionej do bogaczy, która rozwinęła
się w George’u po wojnie.
–
Jasne. Powiedz mi, czy ten twój Richie znów nie umiał utrzymać
kutasa w spodniach, a ty po nim sprzątałeś?
–
Zwariowałeś? – warknął Blunt i dłonią strzelił Murraya przez
głowę. – Nie, tym razem nie miałem z tym niż wspólnego.
–
Uważaj na Moore’a – stwierdził George. – Drań jest
nieobliczalny.
–
Mówisz, jakbyś miał z nim do czynienia.
–
Słyszałem, że zawsze znajduje winnego – wymijająco odpowiedział
Murray. – Kiedyś, gdy kogoś złapali, przynajmniej mieliśmy coś
z tego. Pamiętasz, Will?
–
Pamiętam, byliśmy dzieciakami, gdy ostatnio tańczyli na Tyburn.
–
Taaak, to były czasy! Szkoda, że nie powrócą. Zabawne, że nawet
w tej kwestii musieli wszystko zarezerwować dla paniczyków.
–
Przestań, nie tylko oni…
–
Ale to zawsze była ich decyzja – wtrącił się Geogre Murray i
pociągając długi łyk piwa.
~*~
Jeszcze
tego samego dnia poinformowano Moore’a, że Cadogan zgadza się na
przeszukanie pokojów służby, zaś następnego z samego rana
zjawili się detektyw i jego pomocnik. Farrer wyglądał na zaspanego
i najwyraźniej zapomniał swojego notatnika, bo gdy zanurkował do
kieszeni, nic tam nie znalazł. Przybrany w jasnobrązowy frak Moore
bystrym wzrokiem lustrował Richarda Cadogana. Blunt ponownie odniósł
wrażenie, że detektyw kpi sobie z niego i z pana domu, choć jak
zwykle miał nałożoną staranną maskę serdeczności.
William
Blunt spodziewał się, że gdy tylko Moore dostanie, czego chciał,
od razu zabierze się do dzieła, jednak zamiast tego wdał się w
rozmowę z Cadoganem. William nie mógł nie zauważyć, że co
chwila wzrok detektywa spoczywa na nim, zupełnie jakby rzucał mu
wyzwanie.
–
Mógłbym wiedzieć, dlaczego zmienił pan zdanie, panie Cadogan?
–
Przedwczoraj miałem nieprzyjemną przygodę. Wolałbym jak
najszybciej odnaleźć tego, kto zamordował Jane Sinclair.
–
Zastanawiające – mruknął Moore bardziej do siebie niż do
rozmówcy, po czym dodał głośniej: – Starałem się dowiedzieć
jak najwięcej o sprawie. Panna Sinclair przypłynęła tu z Francji
cztery miesiące temu, pozostawiając całą rodzinę w ojczyźnie.
Nie było nikogo, kto szukałby jej w razie nieprzyjemnego wypadku.
Jedyne trwalsze znajomości nawiązała w pańskim domu. Co prawda
udało mi się odnaleźć mężczyznę, który podawał się za
narzeczonego panny Sinclair, jednak miał alibi na wieczór, którego
zginęła.
–
Więc nie ma pan żadnych tropów – stwierdził poirytowany
Cadogan.
–
Nic takiego nie powiedziałem – odparł, uśmiechając się, Moore.
– Jane Sinclair zginęła od strzału z pistoletu. Strzelec musiał
mieć nie lada oko, żeby o takiej porze idealnie trafić. Zdziwiło
mnie, że huk wystrzału nikogo nie zbudził, jednak gdyby morderca
użył czegoś, żeby stłumić dźwięk nie byłoby w tym nic
dziwnego. Jednak w takim wypadku musiałby podejść dość blisko.
Zakładam, że ofiara znała zabójcę, który miał klucz do tego
domu, posiadał broń i świetnie potrafił się nią posługiwać.
–
Chyba pan sobie kpi – prychnął Cadogan, a w jego głosie
pobrzmiewała coraz wyraźniej złość. – Lepiej, żeby miał pan
jakieś dowody, inaczej będę bardzo niezadowolony z tych
insynuacji.
–
Z tego, co mi wiadomo, zaopatruje pan pana Blunta w amunicję i nie
kupuje on własnej, zgadza się?
–
Oczywiście. Ofiarowałem Williamowi pistolet, żeby mógł wypełniać
swoje obowiązki i ponoszę za niego odpowiedzialność w tej
sprawie. Jednak wczoraj strzelił do jakiegoś bandyty, który mnie
napadł, dlatego będzie brakować jednego naboju.
–
Mimo to prosiłbym o pokazanie naboi. Bądź co bądź walczyłem
podobnymi w wojnach napoleońskich i chętnie potrzymałbym taki okaz
raz jeszcze.
Richard
Cadogan zmierzył Moore’a nieprzychylnym spojrzeniem. Blunt
wiedział, że nawet jeżeli pan domu był niepocieszony z powodu
utraty medalika i chciał się w pewien sposób zemścić, nigdy nie
uwierzyłby w jego winę. Spodziewał się nawet, że detektywi
zostaną wyproszeni, jednak ostatecznie Cadogan poprosił William
Blunta, aby przyniósł skrzyneczkę z nabojami.
William
wiedział, że Cadogan ma swoje wady i potrafił się nimi zająć
tak, aby większość z nich uszła uwadze. Drobne wpadki, jakie
koniecznie trzeba było naprawiać, Blunt potrafił wymazywać bez
śladu. Jednak, gdy Cadogan chciał mu pogrozić, musiał kornie
znosić wszystkie ujmy. Wiedział, że utrata medalika, ściągnie na
niego gniew pracodawcy, jednak prośba napastników była mu bardzo
na rękę.
Gdy
Blunt podawał pojemnik Moore’owi, zobaczył jego triumfalny
uśmiech i wiedział, że w istocie brał udział w swego rodzaju
pojedynku. Przypomniał sobie jego twarz, choć było już za późno
i nie mógł się cofnąć, miał w sobie zbyt wiele dumy, by teraz
ugiąć się i zacząć umykać jak kot z podkulonym ogonem.
–
Panie Cadogan, brakuje dwóch pocisków – stwierdził Moore,
przyglądając się pudełku. – Sądzę, że powinniśmy zapytać
pana Blunta o stan nabojów.
William
Blunt zaśmiał się w duchu. Nie potrafił uwierzyć, jak głupi był
przez cały ten czas i jak niewiele wyjść mu postało. Oczywiście,
że byłby w stanie wyjaśnić całą sytuację, jednak wtedy
musiałby złamać podstawową zasadę kamerdynera, a tego nie
zrobiłby nigdy. Moore doskonale wiedział, co zrobi Blunt, co
wybierze – i z tego powodu czuł się taki pewny od samego
początku, dlatego był tak rozbawiony.
Zemsta
najlepiej smakuje na zimno.
–
Byłem dobrym sługą, prawda? – zapytał William. – Uważałem
się za pańskiego przyjaciela i powiernika. Przepraszam, jeżeli
kiedykolwiek pana zawiodłem, jednak, jeżeli uważał mnie pan za
dobrego sługę, mam ostatnie życzenie.
–
William, to niemożliwe… to się nie dzieje naprawdę…
Natychmiast zaprzecz jego słowom! – wykrzyknął Richard Cadogan,
drżącym palcem wskazując Moore’a i tracąc nad sobą kontrolę.
Nagle przypominał zagubione dziecko, które straciło rodzica.
–
To nie byłoby dobre. Jeżeli pan może zagwarantować, chciałbym
zatańczyć na drzewie Tyburn.
–
Nie wierzę… – jęknął Cadogan, kręcąc głową. – Każdy,
ale nie ty, William.
Ale
William Blunt był wspaniałym kamerdynerem, więc nie powiedział
nic więcej.
~*~
Pamiętał,
jak ostatnio tańczono na drzewie Tyburn. Zebrał się cały Londyn,
bo ogłoszono dzień wolny od pracy i przybyło chyba całe miasto,
tak wielki tłum się zgromadził. Stał daleko – dzieci nigdy nie
podchodziły zbyt blisko – za mało miały sił, by dopchać się
aż na sam przód. Wielka drewniana konstrukcja w kształcie trójkąta
dostrzegalna była z daleka. Smukła, stara i pełna siły wznosiła
się fascynująco, przywodząc monument z dawnych dni. To tutaj
rozprawiono się ze zdrajcą Cromwellem poprzez powieszenie jego
truchła, otwarcie i poćwiartowanie. William nie chciał cierpieć
umierając, jednak był pokornym chrześcijaninem. Skoro w tym
miejscu tak wielu zmarło męczeńską śmiercią, może i on dzięki
takiemu zgonowi, wejdzie do królestwa niebieskiego.
Mógł
mieć taką nadzieję, bo nie był winny zbrodni. Milczał podczas
procesu, milczał, gdy Richard Cadogan mówił, jak wspaniale
wypełniał obowiązki kamerdynera, gdy wstawiała się za nim cała
służba. Milczał, słysząc sfałszowane dowody i powiązania,
jakie udało się sfingować Moore’owi i gdy ogłaszano wyrok.
Oczywiście nie było mowy o drzewie Tyburn – już nie wykonywano
na nim wyroków. William Blunt pozwolił, aby go skazano, jednak nie
zrobił tego ze względu na swoją wiarę.
Przez
całe życie Blunt czuł się kamerdynerem. Nauczono go, że tajemnic
gospodarzy domu nie wolno wyjawiać, że trzeba zabrać je do samego
grobu, a Will był tępy i zakodował sobie tę jedną prawdę.
Zaiste trudno o lepszego sługę.
Rodzice
zawsze wychowywali go w wierze i, choć Will nigdy nie potrafił
stosować się do jej zasad, wyciągnął jedną lekcję: męczennicy
trafią do nieba. Dlatego też żył, jak mu się podobało,
odpowiadając na ziemi przed królową i pracodawcą, dwiema
świętościami. Dawno już postanowił, że jeżeli kiedyś odkryją
któryś z jego brudnych sekretów, poprosi o przejażdżkę na
Tyburn, gdzie kilkoma chwilami cierpienia kupi sobie wejście do
raju.
Żałował,
że plan nie przebiegł po jego myśli.
Przyszli
po niego wieczorem. William myślał, że na placu będzie tylko on,
kat i strażnicy, którzy go przyprowadzili, więc z prawdziwym
zdziwieniem dostrzegł majaczącą we mgle postać Richarda Cadogana.
Były pracodawca miał zmęczoną, wycieńczoną twarz, a na Williama
spoglądał z dogłębnym smutkiem. Musiał obwiniać się, że nie
potrafił wyciągnąć go z więzienia, jednak Blunt czuł wobec
niego ogromną wdzięczność. Mało który bogacz pofatygowałby się
na egzekucję podwładnego.
–
Przepraszam, Williamie – powiedział Cadogan. – Zrobiłem
wszystko, żeby cię stąd wydostać, jednak okazało się, że moje
wszystko to wciąż za mało. Żałuję, że zatrudniłem tego
detektywa.
Blunt
przypomniał sobie pogrzeb zaginionej służki, Anny. Zjawiło się
na nim ledwie kilka osób, a najbardziej rzucał się w oczy dość
wysoki mężczyzna o niesamowicie jasnych włosach i przeszywających
oczach, od którego biła dziwna siła i determinacja. William Blunt
nie znał jegomościa, ale zapadł mu w pamięć, bo podawał się za
zmarłego brata Anny. Will miał do siebie pretensje, że nie
rozpoznał go od razu, jednak mieli różne nazwiska, a nie dostrzegł
podobieństwa.
–
Tak jest lepiej – padła cicha odpowiedź kamerdynera.
–
Ciągle to powtarzasz, ale to kłamstwo! – krzyknął Richard
Cadogan. – Obaj wiemy, że dowody spreparowano, że cały proces
był farsą, a to, co chcą zrobić, jest podłym morderstwem!
–
Proszę o wybaczenie – wyszeptał Blunt, bezgłośnie wypowiadając
jeszcze kilka słów, których nie ważyłby się powiedzieć na
głos, ale wiatr wyrwał je i uniósł ze sobą.
Następnie
zabrali Willa Blunta, położyli jego głowę na specjalnie
przygotowanym głazie i ścięli w fontannie krwi. Wierny kamerdyner
znów był chłopcem na Tyburn, wiwatującym wraz z motłochem wśród
krzyków skazańca.
–
Zabiłem twą ukochaną Annę – prześmiewczo śpiewał wiatr, dmąc
wściekle wśród londyńskich ulic, gdy zapadał kwietniowy
zmierzch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz