sobota, 4 lipca 2015

Taniec na Tyburn

Zamiast czystego, błękitnego nieba nad Londynem znów wisiały szare, kudłate chmurzyska leniwie przesuwając się na wschód. Choć słońce wstało kilka godzin wcześniej, wciąż było zimno, a chłodne powietrze i mgła ciągnąca znad Tamizy pogrążały otoczenie w ponurych szarościach. Mimo niesprzyjającej aury William Blunt przemierzał opustoszałe uliczki miasta, wracając ze spotkania z przyjacielem. Musiał zająć się przygotowaniem domu, by domownikom niczego nie zabrakło. Trzeba było dać kucharce menu na dzisiejszy dzień, sprawdzić, czy cała służba jest już gotowa do zadań, jakie muszą wykonać, zakupić pewne drobiazgi, zaktualizować plan dnia pana Cadogana… Przed Bluntem piętrzyło się mnóstwo obowiązków, jednak jego praca zawsze pozostawała nienaganna oraz, co istotne, cieszyła się poważaniem. Nie każdy nadawał się na stanowisko kamerdynera, nie każdy umiał zarządzać majątkiem, organizować służbę oraz reagować w nagłych wypadkach, jakie nierzadko wymagały dyskrecji. Jednak William Blunt miał to wszystko, a jego srogie spojrzenie często potrafiło zdziałać więcej niż jakiekolwiek słowa.
Wreszcie Blunt dotarł do wysokiej, dumnie prężącej się kamienicy zbudowanej z wypalanych cegieł, której białe okiennice spoglądały z wyższością na ulicę. Mężczyzna wyciągnął powierzone mu klucze i wszedł do pogrążonego w mroku pomieszczenia. Na półce przy wejściu przezornie pozostawił lampę naftową, którą teraz chwycił i sprawnie zapalił.
Na korytarz padł wątły promień światła, leniwie wydobywając z mroków zarysy przedmiotów. Jednak nie wszystko znajdowało się na swoim miejscu – przed pięknymi, dębowymi schodami o grawerowanej balustradzie coś leżało. Blunt podszedł bliżej, a przyjrzawszy się skrzywił się z niesmakiem.
Jane Sinclair, młoda pokojówka, która zaczęła pracę ledwie dwa miesiące temu, spoczywała w ciemnej kałuży, która otulała jej głowę niby poduszka. Oczy miała szeroko otwarte, jednak przed siebie spoglądała niewidzącym, szklistych wzrokiem. Ręce pozostały wywinięte pod dziwnym kątem, a nogi rozrzucone jak u szmacianej lalki. Krew wsiąkła w miękki, bursztynowy dywan, krzepnąc i czyniąc go bezużytecznym.
William Blunt był doświadczonym kamerdynerem. W ciągu sześćdziesięciu lat życia, które zmieniły jego bujne brązowe włosy i gładką twarz z prostym nosem w rzadką, siwą czupryną oraz naznaczoną zmarszczkami maskę ze złamanym nochalem, nigdy nikogo nie zamordowano w miejscu jego pracy. Nigdy nie przypuszczał, by jakiś łachmyta śmiał zakraść się do jego domu, zabić i bezczelnie wyjść, pozostawiając za sobą taki burdel. William zamknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów. Kilka lat wstecz gotów byłby pozbyć się ciała na własną rękę, byleby tylko oszczędzić pracodawcy wstydu i problemów, jednak teraz nie miał na to sił. Rzucił jeszcze zmartwione spojrzenie w stronę splamionego dywanu, żałując, że tak piękny wyrób tak krótko mógł cieszyć oczy.
Zszedł do powoli zapełniającego się pokoju wspólnego służby i przysiadł u szczytu stołu. Na ramionach wciąż spoczywał mu ciemny płaszcz, na którym perliły się krople deszczu. Widząc, że Blunt nie jest w najlepszym humorze, służki i lokaje, którzy zbudzili się pierwsi, pośpiesznie zawołali pozostałych. Dopiero wówczas William zabrał głos:
– Moi drodzy, mam dla was przykrą wiadomość. Jane Sinclair nie żyje. – Ucichł na chwilę, dając pozostałym moment na ochłonięcie, po czym kontynuował: – Za chwilę powiadomię o tym pana domu, po czym zapewne zjawi się policja. Ponieważ są to osobnicy wątpliwej reputacji, niewarte zaufania, najpewniej zostanie wynajęty detektyw. W związku z tym proszę o odpowiednie zachowanie w obliczu tragedii, jaka spotkała dom. Musicie pomóc domownikom przejść przez ten trudny okres i czułbym się bardzo zawiedziony, gdybyście nie zastosowali się do moich instrukcji.
Następnie Blunt pouczył zgromadzonych, jak powinni się zachowywać.
~*~
William Blunt doskonale znał swojego pracodawcę. Richard Cadogan faktycznie nakazał mu zrobić wszystko, o czym pomyślał i z zadowoleniem mógł powiedzieć, że zajął się sprawą. Policja zabrała ciało nieszczęsnej Jane Sinclair, wypytując przy tym o jej rodzinę. William przyznał, że denatka jest emigrantką z Francji i nic mu nie wiadomo o jej bliskich.
Detektyw Craven Moore, bojownik w wojnach napoleońskich, zjawił się wraz ze swoim współpracownikiem, młodym Simonem Farrerem, punktualnie o drugiej po południu. Do tej pory zajęto się już uprzątnięciem zwłok, zabraniem poplamionego dywanu oraz zmyciem podłogi – nikt nie powiedziałby, że przy schodach cokolwiek się stało. Richard Cadogan zaprosił obu detektywów na posiłek. Pani domu, Katherine, nie zeszła ani na śniadanie, ani na obiad, pozostając zbyt zmartwioną by cokolwiek zjeść.
– Panowie, mam nadzieję, że jedzenie wam smakowało – powiedział sir Richard, odkładając sztućce. – Chciałbym, jeżeli oczywiście nie macie panowie nic przeciwko, zapytać, jak znajdujecie sytuację, która miała miejsce dzisiaj w moim domu.
– Dziękuję, wyśmienite danie – skłonił się delikatnie Moore, po czym dodał zwracając się w kierunku Blunta: – Proszę przekazać kucharce moją pochwałę.
Stojący w rogu pokoju William głęboko skinął głową zadowolony.
– Jeżeli zaś chodzi o śledztwo, najpierw chciałbym dowiedzieć się kilku rzeczy. – Moore ponownie zwrócił się do Cadogana z delikatnym uśmiechem: – Z informacji otrzymanych od policji, wynika, że nie wiadomo nic o rodzinie denatki, zgadza się?
– William udzielał informacji i może być pan pewien, że niczego by nie zataił. To oddany przyjaciel rodziny, ma moje pełne zaufanie.
– Pan Moore niczego nie chciał insynuować – pośpieszył z zapewnieniem milczący dotąd Farrer.
William Blunt spojrzał uważniej na towarzysza Moore’a. Simon Farrer nie wyglądał na dobrego kandydata na detektywa. Młody, wesoły chłopak, który bał się kogokolwiek urazić i chciał zyskać szacunek nie nadawał się na dobrego śledczego. Craven Moore był zupełnie inny. Choć starszy o dobre dziesięć lat od swojego podopiecznego, wydawał się całkowicie odmiennym typem człowieka – chłodny, opanowany i przenikliwy, choć miał w sobie coś jeszcze: władczość oraz pewną niepokojącą siłę. Słuchając go, Blunt miał wrażenie, że w jego głosie słyszy kpinę, pomimo grzecznego tonu.
– Oczywiście – przytaknął Richard Cadogan. – Powiem panom wszystko, co wiem, chociaż nie sądzę, bym w jakikolwiek sposób mógł panom pomóc. Jane przyszła na miejsce poprzedniej służącej, która zniknęła bez słowa trzy miesiące temu. Nie dostawałem na nią żadnych skarg, więc sądzę, że dobrze dogadywała się z pozostałymi pracownikami. Spędziła tu nieco ponad dwa miesiące i w z zasadzie nie potrafię powiedzieć nic więcej.
– Czy poprzednia służąca również przybyła tu z innego kraju? – zainteresował się Moore.
– Nie, pochodziła z Walii.
– Posiadała tu rodzinę? Kogoś, kto zauważyłby jej zniknięcie?
– Nie, jej starszy brat zginął w wojnach napoleońskich, a rodzice zmarli kilka lat temu. Dlatego przyjechała do Londynu, chciała zacząć od nowa.
– Dużo pan o niej wie, panie Cadogan – powiedział Craven Moore, lekko unosząc brwi i ledwo widocznie unosząc kącik ust.
– Była moją pracownicą.
– Oczywiście.
Przez całą rozmowę Simon Farrer robił notatki zupełnie jakby nie potrafił zapamiętać ledwie kilku informacji, co nie spodobało się Williamowi. Jednak jeszcze mniej odpowiadało mu lekceważenie, z jakim Moore zwracał się do Richarda Cadogana. Zacisnął skrytą pod białymi rękawiczkami dłoń w pięść, ale na twarzy pozostał kamienny wyraz.
Jeszcze przez chwilę panowała cisza. Craven Moore mierzył pana domu swym przenikliwym niebiesko-zielonym spojrzeniem spod półdługich związanych czarną tasiemką niemalże białych włosów. Na jego ustach wciąż majaczył uśmiech, a długie, blade palce spoczywały na podołku. Wydawał się przejmująco pewny siebie, a w porównaniu do garbiącego się i unikającego jego wzroku Richarda Cadogana stwarzał wrażenie nieustraszonego. Być może to wojna odcisnęła na nim tak zaskakujące piętno, jednak William nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Moore nie jest kimś, z kim chciałby mieć cokolwiek do czynienia.
– Dobrze, dziękuję za informacje – powiedział Moore, upił nieco herbaty i kontynuował: – Czy wie pan coś o rodzinie służącej, która została zamordowana? Może w tym przypadku istnieje ktoś, z kim miała bliższy kontakt?
– Nic mi o tym nie wiadomo – oparł Cadogan. – Williamie?
– Panna Sinclair pracowała u nas niezwykle krótko. Dopiero zaczęła się zadomawiać, a jej znajomość języka nie stała na odpowiednim poziomie, więc nie sądzę, żeby utrzymywała tu z kimś bliższe kontakty. Z tego, co mówiła na rozmowie kwalifikacyjnej, wynikało, że cała jej rodzina pozostała we Francji.
– Dość zaskakujące – mruknął Moore, po czym dodał głośniej: – Jeszcze raz dziękuję za obiad. Jeżeli to możliwe, chciałbym mieć możliwość przeszukania pokojów służby.
– Nie sądzę, aby było to konieczne – zimno odparł Cadogan. – Słyszałem, że jest pan świetnym detektywem i liczę, że poradzi pan sobie bez tego. Poza tym, jak mówiłem, ufam swoim pracownikom.
– Cóż, niech będzie i tak – niefrasobliwie stwierdził Moore.
William Blunt odprowadził gości do drzwi, usłużnie podał płaszcze, po czym pożegnawszy ich, wrócił do Cadogana. Pan domu wciąż siedział u szczytu długiego stołu, za plecami mając wygaszony kominek zdobiony fikuśnymi ornamentami. Głowę miał spuszczoną, wydawał się potwornie wymęczony, wreszcie podniósł wzrok i spojrzał w okno, śledząc, jak detektywi wsiadają do powozu. Craven Moore musiał uchwycić spojrzenie Cadogana, bo pochylił kapelusz i skinął mu głową.
– Rozszyfrował mnie – jęknął Richard Cadogan. – Aż tak widać, że tęsknię za Anną?
– Nie, proszę pana. Oczywiście, że nie – gładko skłamał wierny kamerdyner.
~*~
O czwartej po południu Katherine Cadogan wreszcie poprosiła o późną kolację, co ucieszyło Blunta. Obawiał się o zdrowie pani, która nigdy nie miała zbyt silnego organizmu. Gdy na świat przychodził panicz George, William postarał się o najlepsze londyńskie akuszerki, a i tak nie obyło się bez problemów. Jednak dziecko urodziło się zdrowe i silne, a to było najważniejsze. Pani Katherine wstała z łoża blisko dwa tygodnie później zadziwiając lekarzy, którzy wróżyli jej śmierć w połogu, i pozostawała wdzięczna kamerdynerowi za pomoc, jaką jej zapewnił.
Pokój pani Cadogan był obszerny, urządzony z wyśmienitym smakiem. Meble, które – jak w całym domu – wykonano na specjalne zamówienie, posiadały pięknie inkrustowane elementami roślinnymi motywy, a wielkie łoże z baldachimem prawdopodobnie mogło się równać tylko z łożem zmarłej królowej Karoliny. Przy stoliku na wprost okna stały białe róże, napełniając pomieszczenie słodkim aromatem, jednak w pokoju panowała lekka duchota ze względu na zamknięte okna i tlący się w kominku ogień.
William przywitał odpowiednio panią domu i złożył tacę z jedzeniem na szafce koło łóżka. Katherine Cadogan spojrzała przelotnie na posiłek, by po chwili skupić się już tylko na kamerdynerze. Miała przeszywająco szare oczy, niegdyś szczere i pełne życia, obecnie nieustannie zmęczone i jakby zmatowiałe. William uwielbiał swą panią, jednak widział, że dusiła się w małżeństwie, że chciała poznawać świat, uczyć się, zdobywać nowe doświadczania. Niestety Katherine Cadogan urodziła się kobietą, a opanowany przez mężczyzn świat pozostawał niechętny jej podobnym marzycielkom.
– Widziałeś ją, Williamie? – zapytała słabym głosem, a on przytaknął skinieniem. – Och, biedna Jane. Naprawdę ją lubiłam, była taka szczera, taka oddana. Nie wiem, co za bestia śmiała mi ją odebrać. Przybyli już detektywi?
– Tak, zjawili się punktualnie.
– Dobrze, dobrze. Podejrzewają kogoś?
– Nie – odpowiedział Blunt, lecz po chwili zreflektował się. – Nie sądzę. Pytali o Annę.
Na uroczej, choć przemęczonej twarzy Katherine Cadogan odmalował się paskudny wyraz czegoś pomiędzy dumą a trwogą.
– Jeżeli to wyjdzie na jaw, zostawię go. Nie zniosę wstydu, Williamie. Nie zniosę.
– Wszystkim się zajmę, pani – solennie obiecał kamerdyner.
~*~
Craven Moore uparł się rozmawiać z Katherine Cadogan. Trzy dni zabiegał, żeby wreszcie móc z nią pomówić, aż wreszcie zgodziła się. Detektyw ponownie zjawił się punktualnie o wskazanej godzinie, jednak tym razem nie zabrał ze sobą Farrera. Blunt odprowadził gościa do bawialni, gdzie oczekiwała go pani domu.
Ciemne włosy opadające na wąskie ramiona Katherine Cadogan tylko podkreślały bladość jej twarzy. W ostatnim czasie nie czuła się najlepiej, a medycy rozkładali ręce i doradzali wypoczynek na wsi, jednak Katherine nie chciała wyjeżdżać z Londynu. Mimo osłabienia, uśmiechnęła się do Moore’a i wskazała miejsce do zajęcia.
William zauważył ze zdumieniem, że Craven Moore wydaje się równie blady co pani domu. Na twarzy detektywa wciąż gościł cień uśmiechu, co nieustannie drażniło Blunta.
– Cieszę się, że zgodziła się pani ze mną spotkać – powiedział Moore, nieznacznie skinąwszy głową.
– Wygląda na to, że zależy panu na odnalezieniu mordercy Jane, a chciałabym zrobić wszystko, byle ujęto potwora, który to zrobił – odparła Katherine.
– Zapewniam, że odnajdę sprawcę szybciej, niż się pani spodziewa. Jak dobry kontakt miała pani z panną Sinclair?
– Raczej słaby, ponieważ znała jedynie podstawy angielskiego. Jednak bardzo lubiłam Jane. Była miła i sympatyczna, zajmowała się mną, a czasami dzięki niej poznawałam francuskie słowa. Opowiadała mi o miejscach, jakie zwiedziła… – Katherine zamyśliła się na chwilę, a na jej twarzy pojawił się cień, gdy opuściła głowę, by otrzeć kąciki oczu. – Niech pan znajdzie mordercę, proszę.
– Zrobię, co w mojej mocy. Niedawno pracowała u państwa służąca, na której miejsce zatrudniono pannę Sinclair, zgadza się?
– Tak – odparła pani Cadogan i zaczęła kaszleć w chusteczkę, którą następnie mocno zacisnęła w ręku. – Anna Pearson najwyraźniej postanowiła odejść z pracy bez powiadomienia nas o tym. Sądzę, że tak było lepiej.
– Czy nie próbowaliście państwo odnaleźć panny Pearson?
– Z tego, co mi wiadomo mój mąż poczynił pewne starania, jednak nie przyniosły efektu. Nie sądzę, żeby te sprawy miały ze sobą coś wspólnego.
– Wydaje się pani zaskakująco pewna tych słów – stwierdził Moore, wpatrując się swymi przeszywającymi oczyma w rozmówczynię, a uśmiech zniknął z jego twarzy.
– To tylko przeczucie – bez wahania odpowiedziała Katherine Cadogan. – Ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Nie, to wszystko, czego chciałem się dowiedzieć. Dziękuję za rozmowę, była pani niezwykle pomocna.
– Williamie, odprowadź pana Moore’a do drzwi.
– Proszę za mną – powiedział Blunt, dłonią wskazując drogę.
Craven Moore poszedł za kamerdynerem, trzymając w dłoni swój biały kapelusz. William zauważył, że Moore chodzi zadziwiająco cicho, ponieważ niemal nie słyszał jego kroków. Minęli służącą, która sprzątała właśnie kurze z wazonu w korytarzu. Dziewczyna uśmiechnęła się wdzięcznie do detektywa, a Blunt obrzucił ją potępieńczym spojrzeniem, obiecując sobie, że porozmawia ze służką na temat jej zachowania względem gości.
~*~
Richard Cadogan wieczorami zwykł spotykać się ze swymi przyjaciółmi na grach w karty. Nigdy nie był najlepszym graczem, jednak jego znajomi również nie stanowili trudnych przeciwników. Zawsze zabierał ze sobą Williama Blunta, który pilnował go niczym anioł stróż i nie pozwalał, by ktokolwiek śmiał oszukać Cadogana oraz dbał, żeby pan wrócił do domu w jednym kawałku.
Jesienią zeszłego roku na ulicach pojawiły się jednostki profesjonalnej policji powołane przez ministra Roberta Peela. Oddziały te miały za zadanie strzec ładu w mieście, jednak wśród społeczeństwa budziły poważne obawy. Z Francji, gdzie również sformowano podobne siły porządkowe, docierały pogłoski o powstaniu skorumpowanej siatki składającej się z oficerów policji. Dlatego też Cadogan wolał mieć przy sobie pewnego obrońcę, zamiast liczyć na państwową ochronę.
Richard Cadogan przemierzał właśnie jedną z węższych uliczek, za sobą mając swego wiernego kamerdynera, który nie śmiał odstąpić go na krok. Zazwyczaj to William szedł przodem, jednak dzisiaj Cadogan był bardziej pijany niż zazwyczaj, a w dodatku ciągle zaglądał do medaliku z wizerunkiem kobiety, która bynajmniej nie była jego żoną.
Nagle, gdy mijali jedno ze skrzyżowań, z przeciwległej ulicy wypadło na nich dwóch podejrzanych typów. Mężczyźni pochwycili podchmielonego Cadogana, grożąc mu nożem i żądając pieniędzy. Byli tak pewni siebie, że nie spojrzeli nawet w kierunku starego sługi, po którym nie spodziewali się żadnego zagrożenia. William Blunt wyciągnął zza paska specjalnie przygotowany na takie sytuacje pistolet i strzelił jednemu ze zbirów w nogę. Napastnik upadł, wyjąc i klnąc na kamerdynera, a jego towarzysz mocował się z próbującym się wyrwać Cadoganem. William pośpiesznie wyciągnął pudełeczko z prochem i kulami, nabił pistolet, napełnił panewkę i wycelował. Był sprawnym strzelcem i nie zajęło mu to więcej niż pół minuty. Nawet po ciemku mógł dobrze wymierzyć, bo znajdowali się bardzo blisko latarni rzucającej złoty blask. Niestety w czasie przeładowywania, napastnik zdążył opanować walczącego Cadogana i teraz przykładał mu nóż do szyi. Na ostrzu tańczyły srebrzyste refleksy równie intrygujące co te śmigające po kulach, a Blunt po raz pierwszy przeraził się swymi myślami.
– Opuść broń, staruchu, bo poderżniemy gardziołku twojemu paniczykowi – zagroził jeden z bandytów, jednak Blunt ani drgnął.
– Głuchy chyba jakiś – warknął drugi zbir, trzymając się za obficie krwawiącą nogę. – Przejedź temu po gardle, gdy zobaczy krew, od razu spotulnieje.
Pierwszy z napastników rzucił tylko rozdrażnione spojrzenie wspólnikowi. Z tej odległości Blunt nie mógł powiedzieć, co wyrażała twarz mężczyzny.
William przypomniał sobie, że niedawno znajdował się w podobnej sytuacji, jednak wtedy był w znacznie dogodniejszej pozycji. Wówczas decydował o życiu i śmierci, spoglądając na błagającą i łkającą istotę. Nie istniała żadna siła, która cofnęłaby wyrok, bo kamerdynera nie sposób przekupić.
– Dogadajmy się – jęknął Cadogan, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od przystawionej do jego szyi ręki zbira, która dzierżyła nóż. – Weźcie sobie pieniądze i William was puści. Z-zgoda?
– Mowy nie ma! Dziadyga strzelił do mnie i…
– Stoi – wszedł mu w słowo trzymający nóż wspólnik. – Ale zabieramy wszystko, łącznie z tym medalikiem. Mój kumpel musi dostać zadośćuczynienie za postrzał. Opuść broń, dziadku.
William posłusznie wykonał rozkaz. Przyglądał się, jak Cadogan próbował uprosić rabusiów, żeby zostawili mu przynajmniej medalion z obrazem służki, jednak tamci nawet nie chcieli o tym słyszeć i w końcu zabrali wszystko. William Blunt podszedł do swego pana, podniósł go i zawlókł do domu.
– Dlaczego pozwoliłeś im go zabrać? – bełkotliwie zapytał Cadogan.
– Nie powinien pan go nosić, jest niebezpieczny i uważam, że to niesprawiedliwe wobec pańskiej żony.
– Mogłeś z łatwością ich wykończyć i mnie oswobodzić, a wtedy medalik wciąż należałby do mnie.
Blunt nie odpowiedział.
~*~
William Blount zdrzemnął się kilka godzin, po czym wstał i udał się na spotkanie z przyjacielem. Ich tradycją stały się rozmowy o brzasku, gdy wszyscy jeszcze spali, a oni już nie potrafili zbyt przyzwyczajeni do starych nawyków.
George Murray od lat był przyjacielem Blunta. Niegdyś również pełnił funkcję kamerdynera, jednak podczas oblężenia Dunkierki stracił nogę i od tej pory zakładał drewnianą protezę, opierając się na lasce. William współczuł przyjacielowi, ponieważ uważał go za jednego z najlepszych kamerdynerów w mieście. Jednak nie znalazł się nikt, kto chciałby zatrudnić weterana wojennego.
William wszedł do niewielkiej speluny czynnej całą dobę. Wewnątrz unosił się zapach tytoniu i alkoholu, a po pomieszczeniu nieustannie kręcili się marynarze, którzy wypływali w rejs lub chcieli się zaokrętować. Biała Róża od lat stanowiła jedną z najbardziej obleganych gospód, choć zawsze trzeba było pilnować portfela i uważać, żeby nie nabić sobie guza.
Murray siedział przy stoliku w głębi i, zauważywszy Blunta, wyciągnął dłoń w geście pozdrowienia. William czym prędzej podążył do przyjaciela, wymijając zataczającego się pijusa, który właśnie próbował wmówić właścicielowi gospody, że nie wypił siedmiu kolejek.
– Witaj, stary druhu – przywitał się William, serdecznie ściskając George’a.
Czas mocno wyrył się w twarzy George’a Murraya, którą obecnie przyozdabiały liczne zmarszczki. Wielki, okrągły nos złamano w dwóch miejscach i zrósł się krzywo, nadając groźnego wyrazu. Kiedyś George był pucułowatym młodzieńcem z krągłym brzuszkiem, jednak po wojnie znacznie schudł, bo nie mógł znaleźć pracy i zarobić na jedzenie. Mimo to William zauważył, że przyjacielowi ostatnio lepiej się powodzi, bo znów przybrał na wadze, humor mu się poprawił i znów zaczynał coraz częściej żartować.
– Nieźle się trzymasz, Will. Słuchaj, słyszałem, że masz jakieś kłopoty – powiedział George, nie owijając w bawełnę.
– Słyszałeś już o tej dziewczynie – stwierdził z nutą zawodu Blunt.
– Całkiem głośno się o tym mówi. W końcu zabito ją w domu paniczyka.
– Trochę szacunku, George – upomniał przyjaciela Will, który nie mógł dziwić się złości żywionej do bogaczy, która rozwinęła się w George’u po wojnie.
– Jasne. Powiedz mi, czy ten twój Richie znów nie umiał utrzymać kutasa w spodniach, a ty po nim sprzątałeś?
– Zwariowałeś? – warknął Blunt i dłonią strzelił Murraya przez głowę. – Nie, tym razem nie miałem z tym niż wspólnego.
– Uważaj na Moore’a – stwierdził George. – Drań jest nieobliczalny.
– Mówisz, jakbyś miał z nim do czynienia.
– Słyszałem, że zawsze znajduje winnego – wymijająco odpowiedział Murray. – Kiedyś, gdy kogoś złapali, przynajmniej mieliśmy coś z tego. Pamiętasz, Will?
– Pamiętam, byliśmy dzieciakami, gdy ostatnio tańczyli na Tyburn.
– Taaak, to były czasy! Szkoda, że nie powrócą. Zabawne, że nawet w tej kwestii musieli wszystko zarezerwować dla paniczyków.
– Przestań, nie tylko oni…
– Ale to zawsze była ich decyzja – wtrącił się Geogre Murray i pociągając długi łyk piwa.
~*~
Jeszcze tego samego dnia poinformowano Moore’a, że Cadogan zgadza się na przeszukanie pokojów służby, zaś następnego z samego rana zjawili się detektyw i jego pomocnik. Farrer wyglądał na zaspanego i najwyraźniej zapomniał swojego notatnika, bo gdy zanurkował do kieszeni, nic tam nie znalazł. Przybrany w jasnobrązowy frak Moore bystrym wzrokiem lustrował Richarda Cadogana. Blunt ponownie odniósł wrażenie, że detektyw kpi sobie z niego i z pana domu, choć jak zwykle miał nałożoną staranną maskę serdeczności.
William Blunt spodziewał się, że gdy tylko Moore dostanie, czego chciał, od razu zabierze się do dzieła, jednak zamiast tego wdał się w rozmowę z Cadoganem. William nie mógł nie zauważyć, że co chwila wzrok detektywa spoczywa na nim, zupełnie jakby rzucał mu wyzwanie.
– Mógłbym wiedzieć, dlaczego zmienił pan zdanie, panie Cadogan?
– Przedwczoraj miałem nieprzyjemną przygodę. Wolałbym jak najszybciej odnaleźć tego, kto zamordował Jane Sinclair.
– Zastanawiające – mruknął Moore bardziej do siebie niż do rozmówcy, po czym dodał głośniej: – Starałem się dowiedzieć jak najwięcej o sprawie. Panna Sinclair przypłynęła tu z Francji cztery miesiące temu, pozostawiając całą rodzinę w ojczyźnie. Nie było nikogo, kto szukałby jej w razie nieprzyjemnego wypadku. Jedyne trwalsze znajomości nawiązała w pańskim domu. Co prawda udało mi się odnaleźć mężczyznę, który podawał się za narzeczonego panny Sinclair, jednak miał alibi na wieczór, którego zginęła.
– Więc nie ma pan żadnych tropów – stwierdził poirytowany Cadogan.
– Nic takiego nie powiedziałem – odparł, uśmiechając się, Moore. – Jane Sinclair zginęła od strzału z pistoletu. Strzelec musiał mieć nie lada oko, żeby o takiej porze idealnie trafić. Zdziwiło mnie, że huk wystrzału nikogo nie zbudził, jednak gdyby morderca użył czegoś, żeby stłumić dźwięk nie byłoby w tym nic dziwnego. Jednak w takim wypadku musiałby podejść dość blisko. Zakładam, że ofiara znała zabójcę, który miał klucz do tego domu, posiadał broń i świetnie potrafił się nią posługiwać.
– Chyba pan sobie kpi – prychnął Cadogan, a w jego głosie pobrzmiewała coraz wyraźniej złość. – Lepiej, żeby miał pan jakieś dowody, inaczej będę bardzo niezadowolony z tych insynuacji.
– Z tego, co mi wiadomo, zaopatruje pan pana Blunta w amunicję i nie kupuje on własnej, zgadza się?
– Oczywiście. Ofiarowałem Williamowi pistolet, żeby mógł wypełniać swoje obowiązki i ponoszę za niego odpowiedzialność w tej sprawie. Jednak wczoraj strzelił do jakiegoś bandyty, który mnie napadł, dlatego będzie brakować jednego naboju.
– Mimo to prosiłbym o pokazanie naboi. Bądź co bądź walczyłem podobnymi w wojnach napoleońskich i chętnie potrzymałbym taki okaz raz jeszcze.
Richard Cadogan zmierzył Moore’a nieprzychylnym spojrzeniem. Blunt wiedział, że nawet jeżeli pan domu był niepocieszony z powodu utraty medalika i chciał się w pewien sposób zemścić, nigdy nie uwierzyłby w jego winę. Spodziewał się nawet, że detektywi zostaną wyproszeni, jednak ostatecznie Cadogan poprosił William Blunta, aby przyniósł skrzyneczkę z nabojami.
William wiedział, że Cadogan ma swoje wady i potrafił się nimi zająć tak, aby większość z nich uszła uwadze. Drobne wpadki, jakie koniecznie trzeba było naprawiać, Blunt potrafił wymazywać bez śladu. Jednak, gdy Cadogan chciał mu pogrozić, musiał kornie znosić wszystkie ujmy. Wiedział, że utrata medalika, ściągnie na niego gniew pracodawcy, jednak prośba napastników była mu bardzo na rękę.
Gdy Blunt podawał pojemnik Moore’owi, zobaczył jego triumfalny uśmiech i wiedział, że w istocie brał udział w swego rodzaju pojedynku. Przypomniał sobie jego twarz, choć było już za późno i nie mógł się cofnąć, miał w sobie zbyt wiele dumy, by teraz ugiąć się i zacząć umykać jak kot z podkulonym ogonem.
– Panie Cadogan, brakuje dwóch pocisków – stwierdził Moore, przyglądając się pudełku. – Sądzę, że powinniśmy zapytać pana Blunta o stan nabojów.
William Blunt zaśmiał się w duchu. Nie potrafił uwierzyć, jak głupi był przez cały ten czas i jak niewiele wyjść mu postało. Oczywiście, że byłby w stanie wyjaśnić całą sytuację, jednak wtedy musiałby złamać podstawową zasadę kamerdynera, a tego nie zrobiłby nigdy. Moore doskonale wiedział, co zrobi Blunt, co wybierze – i z tego powodu czuł się taki pewny od samego początku, dlatego był tak rozbawiony.
Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
– Byłem dobrym sługą, prawda? – zapytał William. – Uważałem się za pańskiego przyjaciela i powiernika. Przepraszam, jeżeli kiedykolwiek pana zawiodłem, jednak, jeżeli uważał mnie pan za dobrego sługę, mam ostatnie życzenie.
– William, to niemożliwe… to się nie dzieje naprawdę… Natychmiast zaprzecz jego słowom! – wykrzyknął Richard Cadogan, drżącym palcem wskazując Moore’a i tracąc nad sobą kontrolę. Nagle przypominał zagubione dziecko, które straciło rodzica.
– To nie byłoby dobre. Jeżeli pan może zagwarantować, chciałbym zatańczyć na drzewie Tyburn.
– Nie wierzę… – jęknął Cadogan, kręcąc głową. – Każdy, ale nie ty, William.
Ale William Blunt był wspaniałym kamerdynerem, więc nie powiedział nic więcej.
~*~
Pamiętał, jak ostatnio tańczono na drzewie Tyburn. Zebrał się cały Londyn, bo ogłoszono dzień wolny od pracy i przybyło chyba całe miasto, tak wielki tłum się zgromadził. Stał daleko – dzieci nigdy nie podchodziły zbyt blisko – za mało miały sił, by dopchać się aż na sam przód. Wielka drewniana konstrukcja w kształcie trójkąta dostrzegalna była z daleka. Smukła, stara i pełna siły wznosiła się fascynująco, przywodząc monument z dawnych dni. To tutaj rozprawiono się ze zdrajcą Cromwellem poprzez powieszenie jego truchła, otwarcie i poćwiartowanie. William nie chciał cierpieć umierając, jednak był pokornym chrześcijaninem. Skoro w tym miejscu tak wielu zmarło męczeńską śmiercią, może i on dzięki takiemu zgonowi, wejdzie do królestwa niebieskiego.
Mógł mieć taką nadzieję, bo nie był winny zbrodni. Milczał podczas procesu, milczał, gdy Richard Cadogan mówił, jak wspaniale wypełniał obowiązki kamerdynera, gdy wstawiała się za nim cała służba. Milczał, słysząc sfałszowane dowody i powiązania, jakie udało się sfingować Moore’owi i gdy ogłaszano wyrok. Oczywiście nie było mowy o drzewie Tyburn – już nie wykonywano na nim wyroków. William Blunt pozwolił, aby go skazano, jednak nie zrobił tego ze względu na swoją wiarę.
Przez całe życie Blunt czuł się kamerdynerem. Nauczono go, że tajemnic gospodarzy domu nie wolno wyjawiać, że trzeba zabrać je do samego grobu, a Will był tępy i zakodował sobie tę jedną prawdę. Zaiste trudno o lepszego sługę.
Rodzice zawsze wychowywali go w wierze i, choć Will nigdy nie potrafił stosować się do jej zasad, wyciągnął jedną lekcję: męczennicy trafią do nieba. Dlatego też żył, jak mu się podobało, odpowiadając na ziemi przed królową i pracodawcą, dwiema świętościami. Dawno już postanowił, że jeżeli kiedyś odkryją któryś z jego brudnych sekretów, poprosi o przejażdżkę na Tyburn, gdzie kilkoma chwilami cierpienia kupi sobie wejście do raju.
Żałował, że plan nie przebiegł po jego myśli.
Przyszli po niego wieczorem. William myślał, że na placu będzie tylko on, kat i strażnicy, którzy go przyprowadzili, więc z prawdziwym zdziwieniem dostrzegł majaczącą we mgle postać Richarda Cadogana. Były pracodawca miał zmęczoną, wycieńczoną twarz, a na Williama spoglądał z dogłębnym smutkiem. Musiał obwiniać się, że nie potrafił wyciągnąć go z więzienia, jednak Blunt czuł wobec niego ogromną wdzięczność. Mało który bogacz pofatygowałby się na egzekucję podwładnego.
– Przepraszam, Williamie – powiedział Cadogan. – Zrobiłem wszystko, żeby cię stąd wydostać, jednak okazało się, że moje wszystko to wciąż za mało. Żałuję, że zatrudniłem tego detektywa.
Blunt przypomniał sobie pogrzeb zaginionej służki, Anny. Zjawiło się na nim ledwie kilka osób, a najbardziej rzucał się w oczy dość wysoki mężczyzna o niesamowicie jasnych włosach i przeszywających oczach, od którego biła dziwna siła i determinacja. William Blunt nie znał jegomościa, ale zapadł mu w pamięć, bo podawał się za zmarłego brata Anny. Will miał do siebie pretensje, że nie rozpoznał go od razu, jednak mieli różne nazwiska, a nie dostrzegł podobieństwa.
– Tak jest lepiej – padła cicha odpowiedź kamerdynera.
– Ciągle to powtarzasz, ale to kłamstwo! – krzyknął Richard Cadogan. – Obaj wiemy, że dowody spreparowano, że cały proces był farsą, a to, co chcą zrobić, jest podłym morderstwem!
– Proszę o wybaczenie – wyszeptał Blunt, bezgłośnie wypowiadając jeszcze kilka słów, których nie ważyłby się powiedzieć na głos, ale wiatr wyrwał je i uniósł ze sobą.
Następnie zabrali Willa Blunta, położyli jego głowę na specjalnie przygotowanym głazie i ścięli w fontannie krwi. Wierny kamerdyner znów był chłopcem na Tyburn, wiwatującym wraz z motłochem wśród krzyków skazańca.
– Zabiłem twą ukochaną Annę – prześmiewczo śpiewał wiatr, dmąc wściekle wśród londyńskich ulic, gdy zapadał kwietniowy zmierzch.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz