Zachodzące
słońce rozlało się krwawą czerwienią na lśniącym od mrozu,
bielutkim śniegu. W oddali majaczyła ciemniejsza panorama miasta
położonego w niewielkiej dolince. Zbliżając się do niego,
dostrzegało się coraz więcej szczegółów. Wieża zegarowa, która
wznosiła się nad miejscowością jaśniała dawnym, barokowym
przepychem, jednak zegar stał w miejscu. Ciężka wskazówka
zastygła wybiwszy dwunastą i tak już pozostała. Dachy niektórych
budynków pozapadały się pod wpływem ciężkich, mokrych opadów
białego puchu, których nikt nie przegarniał. Okna w większości
mieszkań miesiące temu zostały powybijane, obecnie szczerząc się
w dziurawych uśmiechach ze szklanych zębów. Wiatr – niczym
niezapowiedziany gość – świstał w budynkach, kpiąc z zawartych
drzwi. Mróz, starając się nadać nieco finezji miejscowości,
wymalował niepowtarzalne, wijące się w dzikich pląsach wzory na
szybie jednego z samochodów. Szron, starając się pomóc kompanowi,
dołożył wszelkich starań, by biały dywan mienił się feerią
barw, gdy tylko złowi choć promień słońca oraz udekorował
cienką, srebrzystą warstewką drzewa. Sople chciwie pochłaniały
ostatnie blaski, nabierając złocistych, pomarańczowych, czy nawet
różowych barw. Na zapchanej samochodami ulicy, której utorowaniem
nikt nie zawracał sobie głowy, spacerował przechodzień.
Samotny
wędrowiec smętnie powłóczył nogą, jakby w niemej skardze, że w
taki dzień zostawiono go samemu sobie. Na głowie nie miał żadnej
czapki, toteż dmący przekornie wiatr na spółkę ze swoim obecnym
towarzyszem zabaw, mrozem, igrali z białymi włosami podróżnika,
nie zapominając o przerzedzonej brodzie mężczyzny. Co dziwne,
piechur miał na sobie tylko białą koszulę i ciemne ogrodniczki,
których szelki kiedyś musiały się mocno opinać na suto podszytym
tłuszczem brzuchu. Nagle, wśród spadających płatków śniegu,
coś przeszyło powietrze, a staruszek ciężko upadł bez życia. Z
jego głowy sterczała smukła strzała o szarych lotkach.
Do
leżącego podszedł mężczyzna około trzydziestki. Przybysz ubrany
był w ciepły kożuch, który wyglądał na za duży o kilka
rozmiarów. Chuchnął w zmarznięte, pozbawione rękawiczek dłonie,
potarł je o siebie i przyjrzał się włóczędze.
Twarz
wędrowca zapadła się, zbrązowiała i przywarła do kości. Puste
oczodoły ziały mrocznymi szczelinami bezdennej rozpaczy, usta –
skryte pod resztkami długiej, białej brody – wygięły się w
przerażającej parodii uśmiechu. Dłonie zastygły zgięte niczym
szpony, a przeraźliwie przerośnięte paznokcie na niemal dziewięć
cali tylko dodawały wychudłemu osobnikowi upiorności. Ubranie
nosiło ślady długiego wystawienia na czynniki zewnętrzne –
wysmolona, utytłana we krwi, pochodzącej z okropnej, głębokiej
rany na szyi, koszula nie nadawała się do niczego; spodnie oraz
górna część garderoby były przemoczone do suchej nitki od
sypiącego, wilgotnego śniegu.
–
Zdjąłeś go? – zapytał, wychodzący z jednego z
domów, jednooki mężczyzna z zawadiacką, czarną opaską na prawym
oku i paskudną szramą biegnącą przez nos.
–
Aha – padła odpowiedź. – Will, mam dla ciebie złe
wieści.
–
Jakie? No, nie trzymaj mnie w niepewności.
Człowiek,
który kucał przy martwym starcu, podniósł się, wyciągając w
stronę towarzysza dłoń z portfelem. Will przejrzał zawartość
przegródek, aż napotkał to, co tak zainteresowało jego kompana.
–
No nie – burknął z zawodem. – Na koniec staruszek
George postanowił nas paskudnie strollować. Szkoda, nie dowiem się,
jak przygotował zakończenie dla tamtej historii – powiedział
Will, jednak portfel schował do tylnej kieszeni podniszczonych
spodni. – Spoczywaj w pokoju, mistrzu.
–
Musimy wracać – stwierdził znajomy Willa, dłonią
gładząc obfity zarost na policzkach. – Niedługo zapadnie noc i
zrobi się nieprzyjemnie. Masz, coś przydatnego?
–
Dwie konserwy rybne, puszkę kukurydzy, dwa opakowania
mąki i jedno cukru – odpowiedział Will. – O, i jeszcze to –
dodał uśmiechając się głupkowato.
Will
trzymał opłatek.
–
Chyba jednak będziemy mieć tę wigilię, Nick.
William
był nastolatkiem i czasami zbierało mu się na wygłupy, których
Nick szczerze nie znosił. Wolałby sam udać się na zwiad, jednak
znacznie bezpieczniej wyruszać w grupie, czy choćby parze. Tego
jednego dnia w roku Nick mógł zdobyć się na wysiłek i nieco
odpuścić Willowi.
–
Niesamowicie się cieszę – sarknął Nick. – Ale
daruj sobie żarty o karpiach, dobrze?
–
Wiesz, co mówił mój dziadek? – podjął Will, gdy
obaj ruszyli w drogę powrotną.
–
Niby skąd?
–
Mówił: Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie
dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie. Był bardzo mądrym
człowiekiem.
–
Jasne. Musisz pochodzić z niesamowicie długowiecznej
rodziny, Willie.
–
Dlaczego?
–
Skoro twoim dziadkiem był Horacy,
raczej nie ma innego wyjścia.
–
Och…
William
poczerwieniał spuściwszy głowę. Nick wyciągnął sękatą dłoń
i poczochrał blond czuprynę towarzysza, dodając mu pewności
siebie.
–
Znów mnie przyłapałeś. Skąd tyle…
Chłopak
nie dokończył. Rozległy się rumor i charczenie, wśród
padającego śniegu zamajaczyły ludzkie postacie. Ciągnęły
powoli, wyciągając przed siebie kościste ręce i nawołując.
Wyglądali jak pochód, a – póki nie zbliżyli się na
wystarczającą odległość – można było wziąć ich za żywych.
Will uśmiechnął się na ich widok, zaczynając machać rękoma jak
opętany. Miał dość rozsądku, żeby nie wrzeszczeć, wiedział,
że to ściągach Innych.
Nick
złapał towarzysza za bark i gestem nakazał biec, nie miał
wątpliwości, z kim ma do czynienia, a ufność Willa wciąż go
zadziwiała. Popędzili prosto przez drogę, przemykając między
samochodami i płotami. Śnieg tłumił kroki, za co Nick był
niesamowicie wdzięczny. Obiecał sobie, że więcej nie będzie
narzekał na dojmujący ziąb i jeszcze raz podziękuje Mikołajowi
za zabranie aż czterech rakiet, które znacząco ułatwiały im
podróżowanie.
Widząc
ostatnie zabudowania, w mężczyzn wstąpiła nadzieja. Inni łatwo
gubili trop, nie potrafili iść po śladach, więc gruba warstwa
nieubitego śniegu praktycznie uniemożliwiała im pościg,
skutecznie spowalniając. Will biegł pierwszy, miał znacznie lepszą
formę niż – kopcący papierosy niczym lokomotywa – Nick.
Chłopak zboczył z celu, nie zważając na wściekłe wymachiwanie
towarzysza, nakazujące powrót. Podbiegł do kilkuletniego
chłopczyka, którego nóżka zablokowała się między deskami
płotu. Dziecko uparcie ciągnęło kończynę, starając się
uwolnić, jednak nie potrafiło. Na pucułowatych policzkach malucha
zamarzły ślady łez, jego nóżka została okropnie pokrwawiona w
wyniku ciągłego szarpania. Will, odchylił deskę płotu, chwycił
dziecko w ramiona i uniósł, zmierzając w kierunku rozeźlonego
Nicka.
Chłopczyk
nie opierał się. Z lubością wgryzł się w kark Willa,
rozszarpując mu tętnicę.
Przerażający
wrzask rozdarł ciszę, Inni ruszyli w kierunku, z którego dochodził
dźwięk. Nick nie mógł uwierzyć, krew szaleńczo krążyła w
żyłach, w głowie czuł natarczywe pulsowanie. Wstręt i
niedowierzanie obezwładniły go. Jednak nie na długo, wystarczyło
mu kilka sekund, żeby zrozumieć, co musi zrobić. Zmusił się, aby
podejść do konającego, rozkrzyżowanego na splugawionym śniegu,
przyjaciela. Will charczał przeraźliwie, cierpiąc potworne
katusze, z jego ust wypływała, pieniąca się bąbelkami powietrza,
krew. Chciał coś powiedzieć, jednak nie potrafił wydobyć głosu.
Jego kończyny drgały pod dzieckiem, nawet teraz mógł je strącić,
lecz nie zrobił tego. Gdy zamglonymi, zaszklonymi łzami oczyma
dostrzegł kompana, niemo poprosił o ostatnią przysługę. Nick nie
wahał się ani chwili – wbił mocny, ostry nóż w głowę Willa,
a następnie zanurzył skrwawione ostrze w czaszce chłopczyka.
Dziecko upadło bez życia, przykrywając ofiarę, jednak Nick
zrzucił je, a następnie ściągnął plecak z zapasami z ramion
Williama.
Inni
już przybywali na ucztę, ich wieczerza właśnie miała się
rozpocząć.
Do
jaskini, w której znajdowało się obozowisko, Nick dotarł późną
nocą. Był przeraźliwie przemęczony długą drogą oraz myleniem
tropów. Inni mieli świetny węch, jednak z jakiegoś powodu
reagowali przede wszystkim na bodźce słuchowe, najczęściej
ignorując zapach. Choć istniała też możliwość, że wcale nie
czuli żadnych woni. Nick obawiał się ryzykować, nie chciał
popełnić błędu, dlatego wrócił okrężnym szlakiem.
Gdy
tylko odsłonił gałęzie, które blokowały wejście do jaskini,
podbiegła do niego B.B. Dziewczynka miała ledwie cztery latka i
uwielbiała wieszać się starszym na szyjach niemal tak jak kochała,
gdy noszono ją na rękach. Nick pogładził faliste, ciemne włoski
dziewczynki, przytulając ją do siebie silniej niż zwykle.
–
Nie tak mocno! – pisnęła radośnie B.B. – Gdzie
jest Will? Powiedział, że będzie miał dla mnie niespodziankę –
wyciągała szyję, wpatrując z niecierpliwością Williama.
–
Will kazał przekazać ci to – powiedział Nick,
podając dziewczynce opłatek.
–
Ale gdzie jest Will? – drążyła. – Znowu ukrył
się przede mną, prawda? – zapytała butnie, jednak Nick pokręcił
głową.
–
Nie tym razem, B.B.
Zrozumiała.
Wygięła usteczka w podkówkę, marszcząc bródkę, jednak była
dzielna – nie rozpłakała się. Wzięła od Nicka opłatek,
odłamała kawałek i zwróciła mu go. Potem rozdała każdemu po
odrobinie, podeszła do swojego ojca, Bila, i złożyła mu proste,
szczere życzenia, a potem wtuliła się w niego, łkając cichutko.
Najwyraźniej nie chciała, żeby ktokolwiek ją usłyszał.
Nie
mieli stołu, potraw, choinki, prezentów; zabrakło talerzy, Biblii,
a nawet ludzi. Nie posiadali mieszkania, trwali w
niebezpieczeństwie, gonitwie o przetrwanie, czasami ich oczy były
tak suche, że nie umieli płakać. Mimo to był Nick i był Mikołaj,
była B.B. oraz był Bill – właściwie tak mało im wystarczało,
potrafili docenić to, co mieli, docenić siebie nawzajem.
Staruszek
Mikołaj siedział pod ścianą, oszczędzając jedyną nogę, jaka
mu pozostała. Może prezentował się chudo, może ubranie stanowiło
obraz nędzy i rozpaczy, nawet nie przypominając czerwieni, ale
towarzyszył im. Uśmiechał się na poły radośnie na poły smutno
mądrymi, starczymi oczyma spoglądając przed siebie. Stanowił ich
ostoję, opokę, ostatni bastion nadziei. Śpiewał cicho zapomnianą
piosenkę z dawnych lat, z czasów, gdy dzieci szukały pierwszej
gwiazdki, gdy czekały na prezenty, gdy ludzie byli ludźmi, a świat
nie stoczył się na dno.
–
Ostatni anioł spadł, ostatni anioł spadł… ostatni
anioł… spadł – cicho nucił ostatnie słowa.
Gdy
B.B. zapadła w niespokojny, targany koszmarami sen wtulając się w
pełne bezpieczeństwa ramiona ojca, przy wątłym już ogniu
przysiedli Nick Prak i Mikołaj Seligit. Tej nocy nie mieli ochoty na
sen, tej jednej jedynej nocy pozwalali sobie na wspominanie – na
żal, rozgoryczenie i ból, którego nie mogli okazywać na co dzień.
–
Chciał pomóc dziecku – powiedział Nick, bezmyślnie
przegarniając patykiem żarzące się drwa. – Małemu
chłopczykowi, pewnie w wieku B.B., zaklinowała się nóżka w jakiś
durnym płocie, a on poszedł mu pomóc. A wiesz, co jest najgorsze?
Sam też bym się nabrał! Ten dzieciak musiał się niedawno
przemienić, a Will…
–
Nie mogłeś zrobić tego, co mnie? – zapytał
Mikołaj, klepiąc się po kikucie.
–
Nie, nic nie dało się zrobić.
–
Może ktoś jeszcze gdzieś jest? Może wcale nie
jesteśmy sami? To musiało być po coś! – zaperzył się Mikołaj.
–
Gadasz zupełnie jak… – Nick nie dokończył, nie
potrafił. – Będzie mi brakować jego żartów o karpiach.
–
A mnie tych o mikołajach. Tak czekał na ten dzień…
–
Gadał o tym cały miesiąc wcześniej. Chyba tylko on
jeden wciąż liczył dni.
Zamilkli.
Niezwykła noc wigilijna pogrążyła wszystko w mroku, tylko gwiazdy
lśniły na niebie odległym, martwym blaskiem. Wśród zamieci
kroczyły ludzkie istoty, niezmorzenie brnąc poprzez zaspy.
Podróżowali grupami, wiernie dotrzymując sobie towarzystwa w
wielkiej pielgrzymce bez końca. W miasteczku z piękną wieżą
zegarową dłoń martwego chłopczyka zastygła na dłoni równie
nieżywego młodzieńca. Warkot silnika rozdarł ciszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz