sobota, 4 lipca 2015

Dzień karpia

Zachodzące słońce rozlało się krwawą czerwienią na lśniącym od mrozu, bielutkim śniegu. W oddali majaczyła ciemniejsza panorama miasta położonego w niewielkiej dolince. Zbliżając się do niego, dostrzegało się coraz więcej szczegółów. Wieża zegarowa, która wznosiła się nad miejscowością jaśniała dawnym, barokowym przepychem, jednak zegar stał w miejscu. Ciężka wskazówka zastygła wybiwszy dwunastą i tak już pozostała. Dachy niektórych budynków pozapadały się pod wpływem ciężkich, mokrych opadów białego puchu, których nikt nie przegarniał. Okna w większości mieszkań miesiące temu zostały powybijane, obecnie szczerząc się w dziurawych uśmiechach ze szklanych zębów. Wiatr – niczym niezapowiedziany gość – świstał w budynkach, kpiąc z zawartych drzwi. Mróz, starając się nadać nieco finezji miejscowości, wymalował niepowtarzalne, wijące się w dzikich pląsach wzory na szybie jednego z samochodów. Szron, starając się pomóc kompanowi, dołożył wszelkich starań, by biały dywan mienił się feerią barw, gdy tylko złowi choć promień słońca oraz udekorował cienką, srebrzystą warstewką drzewa. Sople chciwie pochłaniały ostatnie blaski, nabierając złocistych, pomarańczowych, czy nawet różowych barw. Na zapchanej samochodami ulicy, której utorowaniem nikt nie zawracał sobie głowy, spacerował przechodzień.
Samotny wędrowiec smętnie powłóczył nogą, jakby w niemej skardze, że w taki dzień zostawiono go samemu sobie. Na głowie nie miał żadnej czapki, toteż dmący przekornie wiatr na spółkę ze swoim obecnym towarzyszem zabaw, mrozem, igrali z białymi włosami podróżnika, nie zapominając o przerzedzonej brodzie mężczyzny. Co dziwne, piechur miał na sobie tylko białą koszulę i ciemne ogrodniczki, których szelki kiedyś musiały się mocno opinać na suto podszytym tłuszczem brzuchu. Nagle, wśród spadających płatków śniegu, coś przeszyło powietrze, a staruszek ciężko upadł bez życia. Z jego głowy sterczała smukła strzała o szarych lotkach.
Do leżącego podszedł mężczyzna około trzydziestki. Przybysz ubrany był w ciepły kożuch, który wyglądał na za duży o kilka rozmiarów. Chuchnął w zmarznięte, pozbawione rękawiczek dłonie, potarł je o siebie i przyjrzał się włóczędze.
Twarz wędrowca zapadła się, zbrązowiała i przywarła do kości. Puste oczodoły ziały mrocznymi szczelinami bezdennej rozpaczy, usta – skryte pod resztkami długiej, białej brody – wygięły się w przerażającej parodii uśmiechu. Dłonie zastygły zgięte niczym szpony, a przeraźliwie przerośnięte paznokcie na niemal dziewięć cali tylko dodawały wychudłemu osobnikowi upiorności. Ubranie nosiło ślady długiego wystawienia na czynniki zewnętrzne – wysmolona, utytłana we krwi, pochodzącej z okropnej, głębokiej rany na szyi, koszula nie nadawała się do niczego; spodnie oraz górna część garderoby były przemoczone do suchej nitki od sypiącego, wilgotnego śniegu.
Zdjąłeś go? – zapytał, wychodzący z jednego z domów, jednooki mężczyzna z zawadiacką, czarną opaską na prawym oku i paskudną szramą biegnącą przez nos.
Aha – padła odpowiedź. – Will, mam dla ciebie złe wieści.
Jakie? No, nie trzymaj mnie w niepewności.
Człowiek, który kucał przy martwym starcu, podniósł się, wyciągając w stronę towarzysza dłoń z portfelem. Will przejrzał zawartość przegródek, aż napotkał to, co tak zainteresowało jego kompana.
No nie – burknął z zawodem. – Na koniec staruszek George postanowił nas paskudnie strollować. Szkoda, nie dowiem się, jak przygotował zakończenie dla tamtej historii – powiedział Will, jednak portfel schował do tylnej kieszeni podniszczonych spodni. – Spoczywaj w pokoju, mistrzu.
Musimy wracać – stwierdził znajomy Willa, dłonią gładząc obfity zarost na policzkach. – Niedługo zapadnie noc i zrobi się nieprzyjemnie. Masz, coś przydatnego?
Dwie konserwy rybne, puszkę kukurydzy, dwa opakowania mąki i jedno cukru – odpowiedział Will. – O, i jeszcze to – dodał uśmiechając się głupkowato.
Will trzymał opłatek.
Chyba jednak będziemy mieć tę wigilię, Nick.
William był nastolatkiem i czasami zbierało mu się na wygłupy, których Nick szczerze nie znosił. Wolałby sam udać się na zwiad, jednak znacznie bezpieczniej wyruszać w grupie, czy choćby parze. Tego jednego dnia w roku Nick mógł zdobyć się na wysiłek i nieco odpuścić Willowi.
Niesamowicie się cieszę – sarknął Nick. – Ale daruj sobie żarty o karpiach, dobrze?
Wiesz, co mówił mój dziadek? – podjął Will, gdy obaj ruszyli w drogę powrotną.
Niby skąd?
Mówił: Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie. Był bardzo mądrym człowiekiem.
Jasne. Musisz pochodzić z niesamowicie długowiecznej rodziny, Willie.
Dlaczego?
Skoro twoim dziadkiem był Horacy, raczej nie ma innego wyjścia.
Och…
William poczerwieniał spuściwszy głowę. Nick wyciągnął sękatą dłoń i poczochrał blond czuprynę towarzysza, dodając mu pewności siebie.
Znów mnie przyłapałeś. Skąd tyle…
Chłopak nie dokończył. Rozległy się rumor i charczenie, wśród padającego śniegu zamajaczyły ludzkie postacie. Ciągnęły powoli, wyciągając przed siebie kościste ręce i nawołując. Wyglądali jak pochód, a – póki nie zbliżyli się na wystarczającą odległość – można było wziąć ich za żywych. Will uśmiechnął się na ich widok, zaczynając machać rękoma jak opętany. Miał dość rozsądku, żeby nie wrzeszczeć, wiedział, że to ściągach Innych.
Nick złapał towarzysza za bark i gestem nakazał biec, nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia, a ufność Willa wciąż go zadziwiała. Popędzili prosto przez drogę, przemykając między samochodami i płotami. Śnieg tłumił kroki, za co Nick był niesamowicie wdzięczny. Obiecał sobie, że więcej nie będzie narzekał na dojmujący ziąb i jeszcze raz podziękuje Mikołajowi za zabranie aż czterech rakiet, które znacząco ułatwiały im podróżowanie.
Widząc ostatnie zabudowania, w mężczyzn wstąpiła nadzieja. Inni łatwo gubili trop, nie potrafili iść po śladach, więc gruba warstwa nieubitego śniegu praktycznie uniemożliwiała im pościg, skutecznie spowalniając. Will biegł pierwszy, miał znacznie lepszą formę niż – kopcący papierosy niczym lokomotywa – Nick. Chłopak zboczył z celu, nie zważając na wściekłe wymachiwanie towarzysza, nakazujące powrót. Podbiegł do kilkuletniego chłopczyka, którego nóżka zablokowała się między deskami płotu. Dziecko uparcie ciągnęło kończynę, starając się uwolnić, jednak nie potrafiło. Na pucułowatych policzkach malucha zamarzły ślady łez, jego nóżka została okropnie pokrwawiona w wyniku ciągłego szarpania. Will, odchylił deskę płotu, chwycił dziecko w ramiona i uniósł, zmierzając w kierunku rozeźlonego Nicka.
Chłopczyk nie opierał się. Z lubością wgryzł się w kark Willa, rozszarpując mu tętnicę.
Przerażający wrzask rozdarł ciszę, Inni ruszyli w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Nick nie mógł uwierzyć, krew szaleńczo krążyła w żyłach, w głowie czuł natarczywe pulsowanie. Wstręt i niedowierzanie obezwładniły go. Jednak nie na długo, wystarczyło mu kilka sekund, żeby zrozumieć, co musi zrobić. Zmusił się, aby podejść do konającego, rozkrzyżowanego na splugawionym śniegu, przyjaciela. Will charczał przeraźliwie, cierpiąc potworne katusze, z jego ust wypływała, pieniąca się bąbelkami powietrza, krew. Chciał coś powiedzieć, jednak nie potrafił wydobyć głosu. Jego kończyny drgały pod dzieckiem, nawet teraz mógł je strącić, lecz nie zrobił tego. Gdy zamglonymi, zaszklonymi łzami oczyma dostrzegł kompana, niemo poprosił o ostatnią przysługę. Nick nie wahał się ani chwili – wbił mocny, ostry nóż w głowę Willa, a następnie zanurzył skrwawione ostrze w czaszce chłopczyka. Dziecko upadło bez życia, przykrywając ofiarę, jednak Nick zrzucił je, a następnie ściągnął plecak z zapasami z ramion Williama.
Inni już przybywali na ucztę, ich wieczerza właśnie miała się rozpocząć.
Do jaskini, w której znajdowało się obozowisko, Nick dotarł późną nocą. Był przeraźliwie przemęczony długą drogą oraz myleniem tropów. Inni mieli świetny węch, jednak z jakiegoś powodu reagowali przede wszystkim na bodźce słuchowe, najczęściej ignorując zapach. Choć istniała też możliwość, że wcale nie czuli żadnych woni. Nick obawiał się ryzykować, nie chciał popełnić błędu, dlatego wrócił okrężnym szlakiem.
Gdy tylko odsłonił gałęzie, które blokowały wejście do jaskini, podbiegła do niego B.B. Dziewczynka miała ledwie cztery latka i uwielbiała wieszać się starszym na szyjach niemal tak jak kochała, gdy noszono ją na rękach. Nick pogładził faliste, ciemne włoski dziewczynki, przytulając ją do siebie silniej niż zwykle.
Nie tak mocno! – pisnęła radośnie B.B. – Gdzie jest Will? Powiedział, że będzie miał dla mnie niespodziankę – wyciągała szyję, wpatrując z niecierpliwością Williama.
Will kazał przekazać ci to – powiedział Nick, podając dziewczynce opłatek.
Ale gdzie jest Will? – drążyła. – Znowu ukrył się przede mną, prawda? – zapytała butnie, jednak Nick pokręcił głową.
Nie tym razem, B.B.
Zrozumiała. Wygięła usteczka w podkówkę, marszcząc bródkę, jednak była dzielna – nie rozpłakała się. Wzięła od Nicka opłatek, odłamała kawałek i zwróciła mu go. Potem rozdała każdemu po odrobinie, podeszła do swojego ojca, Bila, i złożyła mu proste, szczere życzenia, a potem wtuliła się w niego, łkając cichutko. Najwyraźniej nie chciała, żeby ktokolwiek ją usłyszał.
Nie mieli stołu, potraw, choinki, prezentów; zabrakło talerzy, Biblii, a nawet ludzi. Nie posiadali mieszkania, trwali w niebezpieczeństwie, gonitwie o przetrwanie, czasami ich oczy były tak suche, że nie umieli płakać. Mimo to był Nick i był Mikołaj, była B.B. oraz był Bill – właściwie tak mało im wystarczało, potrafili docenić to, co mieli, docenić siebie nawzajem.
Staruszek Mikołaj siedział pod ścianą, oszczędzając jedyną nogę, jaka mu pozostała. Może prezentował się chudo, może ubranie stanowiło obraz nędzy i rozpaczy, nawet nie przypominając czerwieni, ale towarzyszył im. Uśmiechał się na poły radośnie na poły smutno mądrymi, starczymi oczyma spoglądając przed siebie. Stanowił ich ostoję, opokę, ostatni bastion nadziei. Śpiewał cicho zapomnianą piosenkę z dawnych lat, z czasów, gdy dzieci szukały pierwszej gwiazdki, gdy czekały na prezenty, gdy ludzie byli ludźmi, a świat nie stoczył się na dno.
Ostatni anioł spadł, ostatni anioł spadł… ostatni anioł… spadł – cicho nucił ostatnie słowa.
Gdy B.B. zapadła w niespokojny, targany koszmarami sen wtulając się w pełne bezpieczeństwa ramiona ojca, przy wątłym już ogniu przysiedli Nick Prak i Mikołaj Seligit. Tej nocy nie mieli ochoty na sen, tej jednej jedynej nocy pozwalali sobie na wspominanie – na żal, rozgoryczenie i ból, którego nie mogli okazywać na co dzień.
Chciał pomóc dziecku – powiedział Nick, bezmyślnie przegarniając patykiem żarzące się drwa. – Małemu chłopczykowi, pewnie w wieku B.B., zaklinowała się nóżka w jakiś durnym płocie, a on poszedł mu pomóc. A wiesz, co jest najgorsze? Sam też bym się nabrał! Ten dzieciak musiał się niedawno przemienić, a Will…
Nie mogłeś zrobić tego, co mnie? – zapytał Mikołaj, klepiąc się po kikucie.
Nie, nic nie dało się zrobić.
Może ktoś jeszcze gdzieś jest? Może wcale nie jesteśmy sami? To musiało być po coś! – zaperzył się Mikołaj.
Gadasz zupełnie jak… – Nick nie dokończył, nie potrafił. – Będzie mi brakować jego żartów o karpiach.
A mnie tych o mikołajach. Tak czekał na ten dzień…
Gadał o tym cały miesiąc wcześniej. Chyba tylko on jeden wciąż liczył dni.
Zamilkli. Niezwykła noc wigilijna pogrążyła wszystko w mroku, tylko gwiazdy lśniły na niebie odległym, martwym blaskiem. Wśród zamieci kroczyły ludzkie istoty, niezmorzenie brnąc poprzez zaspy. Podróżowali grupami, wiernie dotrzymując sobie towarzystwa w wielkiej pielgrzymce bez końca. W miasteczku z piękną wieżą zegarową dłoń martwego chłopczyka zastygła na dłoni równie nieżywego młodzieńca. Warkot silnika rozdarł ciszę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz